Forum

Kiedyś to były czas...
 
Notifications
Clear all

Kiedyś to były czasy czyli wspomnienia PRLu

Strona 4 / 7

Kustosz
(@kustosz)
Pan Samolocik Admin
Dołączył: 6 lat temu
Posty: 9321
 
Wysłany przez: @pawelk

Ano, ale reguł nie pamiętam zupełnie.

Gra się od dziewiątek, rozdaje się wszystkie karty. Wygrywa ten kto najszybciej pozbędzie się kart a Ujem zostaje ostatni z kartami. Karty wyrzuca się po kolei od najniższych do najwyższych, jeśli na stosie leży już wyższa karta a ty zostałeś z niższą, masz problem, bo musisz zbierać karty ze stosu żeby dokopać się niżej. Zaczyna dziewiątka kier.


OdpowiedzCytat
Nieprzypadek.pl
(@nieprzypadek-pl)
Member? Potwierdzony
Dołączył: 3 lata temu
Posty: 827
 

Grając z Babcią grało się w PANA, grając z kolesiami - w tego trzyliterowego 🙂
Superowa gra, inne - wyżej wymienione - również. Mnóstwo zarwanych nocek na wakacjach i lekcji w szkole. 

To ja opowiem o grze w butelkę. Owszem, krążyły jakieś miejskie legendy o grze rozbieranej, na kogo wypadnie, ten coś tam ściąga, po kolei, ale osobiście tego nie przeżyłem. U nas w klasie wymyśliliśmy inne zasady, moim skromnym zdaniem dużo ciekawsze, bo trudniejsze i nie oczywiste. W grze uczestniczyły 4 osoby, siedzące na 2 ostatnich ławkach w danym rzędzie. Kręciło się długopisem na blacie. Na kogo wypadło... na tego BĘC. Musiał wykonać wcześniej (przed zakręceniem) ustaloną czynność.
Przykładowo:
ja na lekcji geografii musiałem podejść do stojaka z mapą i ją zwinąć (podczas gdy psorka prowadziła zajęcia przy mapie). Innym razem, na lekcji historii miałem za zadanie wspiąć się na wysoki regał z wnęką na mapy i tam przez kilka minut musiałem wysuwać jakieś mapy, szukając jakiejś wybranej, oczywiście niezwiązanej z tematem lekcji.
Moja żona musiała założyć na głowę piłkarską getrę kumpla i przebiec się po klasie. Ktoś inny musiał nagle podlecieć do okna, otworzyć je, krzyknąć "mamusiu już idę" i wybiec z klasy. Jeszcze ktoś inny musiał wejść na ławkę i cośtam wygłosić. Każdorazowo było to inne, bardzo abstrakcyjne zadanie. Akcja działa się ok. 2-3 klasy ogólniaka. Wspaniałe, gombrowiczowskie czasy.

Post został zmodyfikowany 2 miesiące temu 2 times przez Nieprzypadek.pl

PawelK polubić
OdpowiedzCytat
Nieprzypadek.pl
(@nieprzypadek-pl)
Member? Potwierdzony
Dołączył: 3 lata temu
Posty: 827
 

I kolejna zwariowana gra, w którą harataliśmy przez całe liceum. Był to rodzaj piłki nożnej, ale w pomieszczeniu, a dokładnie w podziemiach, gdzie znajdowały się długie, niewykorzystane korytarze przedwojennego budynku.

Owszem, nasz ogólniak słynął z największego, szkolnego, trawiastego boiska w tej części Warszawy i piłka tradycyjna to rządziła, ale  podczas wuefów i turniejów. Natomiast do wykorzystania pozostawały przecież wszystkie przerwy. Te 5-minutowe ledwo starczały na przeniesienie się z klasy do klasy i ogarnięcie ogólnoszkolnych tematów, czyli: co było zadane? Dawaj zerżnąć! Serio kartkówka? Szybko, ściągi! I takie tam. Ale dłuższe przerwy 10- 15- i 20-minutowe trzeba było godnie i pomysłowo spożytkować. Akurat w naszej klasie chłopaki raczej nie jarali fajeczek, więc do sracza wpadaliśmy kurtuazyjnie, a przez pierwsze 2 klasy, jako młodym kotom, to nawet nie bardzo wypadało. A coś trzeba przecież robić.

No i przypadkiem (!) wymyśliliśmy grę w gałę właśnie w tych korytarzach. Pomieszczenie nadawało się idealnie, było dłuższe niż szersze, z obu stron miało przejściowe drzwi, które służyły jako bramki. Graliśmy w systemie 2 vs 2 (ostatni broni) ewentualnie trzech na trzech, ale wtedy ze stałym bramkarzem. 

Za piłkę służyło praktycznie wszystko: piłki do tenisa (luksus!) trudne do zdobycia (ponadto łatwe do stracenia, gdyż ganiały nas dyżurne facetki oraz dyro i odbierali "piłeczki"). Ale kawałek drewnianego klocka o dowolnym kształcie? Proszę bardzo. Jakiś nieduży, zgrabny kamień, szmaciany gałganek, kulka z papieru, gumka do ścierania, zakrętka, kapsel, pudełko, COKOLWIEK co dawało się kopnąć i leciało w stronę bramki. Im mocniej, tym lepiej. Jeszcze w trakcie lekcji ustalaliśmy składy i równo z dzwonkiem lecieliśmy na złamanie karku po schodach przez 2 piętra w dół do naszych kazamatów. Ach, jakie zacięte to były mecze, po prostu bij zabij, nie ma przebacz. No i równo z kolejnym dzwonkiem wracaliśmy zdyszani ale szczęśliwi, pędem na górę, szukając klasy.

Na którąś tam okrągłą rocznicę szkoły, w okrojonym składzie, nie omieszkaliśmy popykać sobie w naszą kochaną piłeczkę. Inne klasy tego sportu nie praktykowały. No ale inne klasy w naszej budzie nie miały takich przypadków 🙂

Post został zmodyfikowany 2 miesiące temu 2 times przez Nieprzypadek.pl

OdpowiedzCytat
PawelK
(@pawelk)
Member Admin
Dołączył: 6 lat temu
Posty: 5247
 
Wysłany przez: @nieprzypadek-pl

Za piłkę służyło praktycznie wszystko: piłki do tenisa (luksus!) trudne do zdobycia (ponadto łatwe do stracenia, gdyż ganiały nas dyżurne facetki oraz dyro i odbierali piłeczki). Ale kawałek drewnianego klocka o dowolnym kształcie? Proszę bardzo. Jakiś nieduży, zgrabny kamień, szmaciany gałganek, kulka z papieru, gumka do ścierania, zakrętka, kapsel, pudełko, COKOLWIEK co dawało się kopnąć i leciało w stronę bramki.

My w podstawówce graliśmy plastikową mydelniczką. Na niewielkiej powierzchni we wnęce korytarza 1x1 plus bramkarz. Bramką były drzwi do klasy.

Twtter is a day by day war


OdpowiedzCytat
Nieprzypadek.pl
(@nieprzypadek-pl)
Member? Potwierdzony
Dołączył: 3 lata temu
Posty: 827
 
Wysłany przez: @pawelk

Mieliśmy za to, przez długi czas, drabinkę. Pewnie miała być w kształcie smoka.

Niektóre z tych stalowych instalacji dotrwały do dziś, o ile nie padły łupem złomiarzy. Jakie certyfikaty bezpieczeństwa? Normy? Bezpieczne łączenia? Kauczukowe podłoże? Aha, jasne... W najlepszym wypadku wydeptany trawnik, który z czasem zmieniał się w błotne klepisko, ale często był to zwykły beton. 

Wysłany przez: @pawelk

były takie huśtawki, które kręciły się w kółko. To był sztos. Aż się teraz dziwię, że nikt nigdy nie wyleciał na łeb z tej huśtawki.

Włos się jeży na wspomnienie huśtawek. Siedzisko zawieszone było albo na łańcuchach albo na stalowych prętach i w takim wypadku rzeczywiście udawało się wykonać pełny obrót. Coś niebywałego! Huśtanie 'na stojaka' było normalne. Skoki z huśtawki – również. Byle wyżej, mocniej, szybciej. Huśtawki stojące na ziemi kotwiono do podłoża stalowymi obejmami. Ale to było fajne, jeśli udało się takie zabezpieczenia rozhuśtać i obluzować. Wtedy konstrukcja huśtawki wychylała się w jedną stronę, a siedzisko w drugą. Ciekawe czy Hermaszewski przechodził takie ćwiczenia? 

Ale sprzęty na osiedlowych placach zabaw były zaledwie niewinną miniaturą urządzeń, które przyjeżdżały z czeskim

WESOŁYM MIASTCZKIEM

Dlaczego czeskim? Dokładnie nie wiem, pamiętam tylko, że samochody ciężarowe, które transportowały ten obwoźny park rozrywki, głównie były czeskiej produkcji (Skody lub Tatry) na czeskich rejestracjach. Ponadto na neonach pojawiały się zagraniczne napisy, a obsługa lunaparków stanowiła barwną, międzynarodową grupę. Dziwni to byli ludzie. A może nie ludzie, tylko jakieś wilkołaki, jak ze starych horrorów? Z jednej strony trochę straszne, ale gdy już się napiły - całkiem śmieszne.

Jeśli „Wesołe” (bez „Miasteczka” bo i tak przekaz był jasny) pojawiało się na horyzoncie, wśród osiedlowej braci wybuchała euforia przeplatana niepokojem: skąd wziąć flotę na zabawę? Standardowe kieszonkowe mogło wystarczyć zaledwie na krótką wizytę. Oczywiście można było negocjować wypłatę a konto ("tak, tak, będę grzeczny, obiecuję"), albo zebrać i sprzedać butelki lub gruszki. Ale można było też sprawdzić, czy w domowym klaserze nie pojawiła się jakaś nowa, okolicznościowa moneta np. z okazji XXX-Lecia PRL? My już widocznie wtedy przeczuwaliśmy, że zbieranie takich monet mija się z sensem, za parę lat się zdewaluują i nie będą miały żadnej wartości. Ale wtedy jeszcze wartość miały, całkiem konkretną, może nikt się nie skapuje, że zniknęły? A czeski wilkołak w kasie Wesołego (w odróżnieni od pani w warzywniaku) nie analizował przecież co to za dziwny pieniądz. Orzełek się zgadzał, nominał wybito, masz tu chłopcze żetony, idź się zabaw!

Gdy 40 lat później trafiłem do prawdziwego Disneylandu - nie zrobiło to na mnie takiego wrażenia, jak tamto pierwsze, samodzielnie eksplorowane, Wesołe Miasteczko, które rozłożyło się na stegeńskich łąkach, pomiędzy Sobieskiego, Iberyjską, a Bonifacego. Jeszcze kilka miesięcy wcześniej rosły tam drzewa owocowe, które przecież też wykorzystywaliśmy do wspinaczki. Ale wkrótce jabłonki i czereśnie ścięto, gdyż ogłoszono budowę nowych bloków, albo kina, albo też basenu, albo czegoś. Później się okazało, że to "coś" to była komusza zmyła. Plac stał pusty przez ponad 20 kolejnych lat lecz wtedy władze udawały, że jest zarezerwowany pod budowę właśnie tego czegoś - ważnego, a nie dajmy na to jakiegoś kościoła (bo akurat kuria szukała lokalizacji dla nowej świątyni na Stegnach) i to na dodatek przy głównej trasie prowadzącej do Wilanowa i Konstancina? Toż to by było sypnięcie solą w oko towarzysza Edwarda. A Wesołe Miasteczko tymczasowo nie przeszkadzało a wręcz pomagało.

Ruszajmy jednak do zabawy. Lunapark był swego rodzaju cudem rozrywki i technologii. Jak to wszystko działało? Kręciło się, świeciło, grało i się nie urwało? Pozwalało nawet zdobyć prezenty, takie jak na odpuście albo i lepsze: wystarczyło na strzelnicy trafić z wiatrówki w drewniany patyczek lub wylosować w różnych automatach: plastikowe szczęki wampira, jojo na gumce, korkowca, lizaki, ruchome pajacyki itp.

Wiadomo, że spróbować należało każdej atrakcji, ale najlepsze były:

Łańcuchowa (za pierwszym razem mnie nie wpuścili, bo chyba jeszcze byłem za niski, albo sam stchórzyłem) – to była próba odwagi, wielka karuzela, która oficjalnie kręciła się w jednym kierunku, porywając w powietrze doczepione na łańcuchach foteliki. Ale najlepsze były te nieoficjalne obroty siedzisk – pojedynczych lub szczepionych po kilka – co udawało się osiągnąć poprzez maksymalne skręcenie łańcuchów. Starsi łapali krzesełka zajmowane przez młodszych lub dziewczyny, skręcali się z nimi i... hulaj dusza, piekła nie ma! Ależ to był pisk.

Diabelski młyn – wysokie koło, z którego szczytu widać było panoramę osiedla. Raz można było zaliczyć, ale na dłuższą metę to nudne, no chyba że się zaciął i trzeba było tkwić na samej górze, aż naprawią. A jeśli akurat we wspólnym wagoniku trafił się jakiś wariat, który próbował rozhuśtać gondolę, no to można było liczyć na dodatkowe atrakcje.

Autodrom czyli kwadratowy tor z pojazdami napędzanymi elektrycznie, za pomocą sterczącego pałąka, sięgającego do siatki elektrycznej, rozpiętej pod dachem. Do pojazdu mieściły się zazwyczaj 2 osoby, ale ambicją każdego dzieciaka była jazda w pojedynkę. Niestety, czasem jakieś służbiste wilkołaki kazały przyjść z dorosłym, być może chwilę wcześniej wydarzył się jakiś wypadek? Wtedy wzmagali kontrole. Ale gdy się upoili lub akurat zajęci byli bajerowaniem  przerośniętych nastolatek, przymykali oko. Każdy pojazd miał fajerę czyli kierownicę, która reagowała całkiem cudacznie, często odwrotnie niż wola kierującego. Miał też pedał gazu, który był już tak wgnieciony w podłogę, że często nie reagował już na nic. No i miał gumowe zderzaki, które miały reagować na uderzenia. Zabawa w wersji grzecznej polegała na tym, by sobie jeździć po torze, odbijając się od obrzeży i innych pojazdów. A w wersji niegrzecznej trzeba było tak bardzo rozpędzić swój pojazd i tak mocno przywalić w wybraną ofiarę, by wytrącić go z toru jazdy, zablokować, spowodować jak największy karambol, niech im spadną pantografy, a co! I wtedy w tył zwrot, jedziemy dalej. Pojazdy zazwyczaj były w opłakanym stanie technicznym i wizualnym, należało więc wcześniej wprawnym okiem ocenić, który zachowuje się najlepiej i gdy co trzy minuty następowała zmiana kierowców, ruszało się pędem do tego upatrzonego.

Różne pałace: strachu, śmiechu, krzywych luster itp. To zazwyczaj jednorazowe atrakcje, patrząc z perspektywy czasu – na dość żenującym poziomie, no ale cofnijmy się o 45 lat wstecz. To była inna optyka.

Karuzele – wolniejsze lub szybsze, te które przyprawiały o zawrót głowy cieszyły się większą popularnością. Z czasem zaczęły pojawiać się coraz bardziej wymyślne i odbajerowane.

Miniaturowe rollercoastery – te atrakcje chyba najbardziej prosiły się o katastrofę, patrząc na to, jak prowizorycznie są zmontowane. Wagoniki rozpędzały się szybko, wpadały w różne zakręty, w tych pierwszych lunaparkach nie robiły pełnej pętli, ale i tak było dość ekstremalnie, no a może i ekstrementalnie.

Jako dziecko przeżyłem mnóstwo tych wesołych miasteczek, nikt mnie nie pilnował, nikt z dorosłych mi nie towarzyszył, nigdy nic mi się nie stało. Być może miałem farta. Ale – w ramach czarnego humoru – wystarczyło że raz, już jako dorosły, zabrałem swojego młodego w wieku wczesnoszkolnym do takiego oldskulowego lunaparku: „ojciec ci pokaże jak było kiedyś”  no i skończyło się szybką jazdą na sygnale na SOR, szyciem, draką itd. Więc jaki z tego wniosek? Że każde pokolenie ma swój cyrk i niech nie próbuje rwać jabłek z nieswoich drzew?

 


OdpowiedzCytat
PawelK
(@pawelk)
Member Admin
Dołączył: 6 lat temu
Posty: 5247
 
Wysłany przez: @nieprzypadek-pl

Ale sprzęty na osiedlowych placach zabaw były zaledwie niewinną miniaturą urządzeń, które przyjeżdżały z czeskim

WESOŁYM MIASTCZKIEM

Taaak!

Wysłany przez: @nieprzypadek-pl

Wesołe Miasteczko, które rozłożyło się na stegeńskich łąkach, pomiędzy Sobieskiego, Iberyjską, a Bonifacego.

Na Bródnie pierwsze wesołe się rozkładały za Wysockiego przy zbiegu Wysockiego z Bazyliańską, a później na "sadach" czyli na rogu Kondratowicza i wtedy nie istniejącej w tym miejscu Rembielińskiej, czyli za przystankiem tramwajowym od strony Centrum.

Wysłany przez: @nieprzypadek-pl

Łańcuchowa

Tak, masakryczna jakość i prędkość, której dziś chyba nikt by nie zaakceptował (w sensie władze). Raz urwały się łańcuchy takiego krzesełka i gość połamał obie nogi. Aż cud, że przeżył.

Wysłany przez: @nieprzypadek-pl

wystarczyło na strzelnicy trafić z wiatrówki w drewniany patyczek

Wystarczyło? Przecież te wiatrówki były tak zwichrowane, że trafienie w patyczek graniczyło z cudem. W tych samych budach były również wieże z puszek, do których rzucało się piłką i też można było "wygrać", któreś z tych nikomu niepotrzebnych rzeczy. Ale wtedy one wcale nie były niepotrzebne i wcale, znane z filmów, misie nie były marzeniem każdego chłopaka. Najbardziej "wartościowe" były kwiatki z farbowanych piórek na kawałku drutu. Można go było podarować upatrzonej koleżance 🙂

Twtter is a day by day war


OdpowiedzCytat
PawelK
(@pawelk)
Member Admin
Dołączył: 6 lat temu
Posty: 5247
 

Z rozrywek przyjezdnych był jeszcze "CZESKI CYRK". Z tego samego powodu co @nieprzypadek-pl nie wiem dlaczego czeski, ale tak było. Za moich dziecięcych czasów do cyrku jeździliśmy na ugór przy Kercelaku.

A wracając do wesołego miasteczka, to pierwszy raz zobaczyłem stały lunapark w 1975 roku gdy pojechaliśmy do Mińska (obecnie Białoruskiego). Tam był taki wielki młyn diabelski, w którym nie było bujających się siedzisk, tylko wagoniki wielkości kontenera. Później podobnej wielkości koło i "wagoniki" widziałem dopiero na Praterze.

Twtter is a day by day war


OdpowiedzCytat
Kustosz
(@kustosz)
Pan Samolocik Admin
Dołączył: 6 lat temu
Posty: 9321
 
Wysłany przez: @nieprzypadek-pl

Ktoś inny musiał nagle podlecieć do okna, otworzyć je, krzyknąć "mamusiu już idę" i wybiec z klasy.

Dla mnie to jest hit!:)))

Wysłany przez: @nieprzypadek-pl

Moja żona musiała założyć na głowę piłkarską getrę kumpla i przebiec się po klasie.

Cholernieś stały w uczuciach:)


OdpowiedzCytat
Maruta
(@maruta)
Member Potwierdzony
Dołączył: 6 lat temu
Posty: 4017
 

Przyznam, że jestem zadziwiona Waszą pamięcią 😉 . Dla mnie spora część tych wspominków to czasy dzieciństwa, więc kojarzę, ale niekonkretnie. A już zasady różnych gier i zabaw kompletnie wyleciały mi z głowy. Z tym że ja ogólnie mam dość słabą pamięć do przeszłości...

Natomiast niedawno miałam rozmowę z młodszą koleżanką z pracy (25 lat). Okazało się, że nie wie, co to prodiż. Dla mnie było to coś oczywistego, dla niej nieznane słowo i nieznany sprzęt. Mocno się zdziwiłam, głównie dlatego, że nie utożsamiam prodiży z daleką przeszłością. Wiem, że zostały wyparte przez nowocześniejsze sprzęty i teraz są mało popularne, ale funkcjonowały długo, a co więcej, nadal są w sprzedaży (wiem, bo sobie kupiłam 😉 ). A tymczasem okazało się, że dla młodszych pokoleń to już coś takiego, jak dla mnie pralka z wyżymaczką. A nawet gorzej, bo ja wiem, że takie pralki istniały, a koleżanka nie wie, że istniały/istnieją prodiże...


PawelK polubić
OdpowiedzCytat
Hebius
(@hebius)
Męber Moderator
Dołączył: 6 lat temu
Posty: 3628
Topic starter  

O! To się pochwale, że jeszcze mam prodiż gazowy (pewnie starszy od najstarszego z forumowiczów). Co prawda tylko połówkę (dolną) środkową część, ale nadal w dość częstym użyciu 😀

https://wmgaz.pl/baza-eksponatow/prodiz-na-palnik-gazowy


OdpowiedzCytat
Nieprzypadek.pl
(@nieprzypadek-pl)
Member? Potwierdzony
Dołączył: 3 lata temu
Posty: 827
 
Wysłany przez: @kustosz

Cholernieś stały w uczuciach:)

Bo ja, prePana, to zasad uczyłem się na podwórku. Zasady to podstawa, nie tylko przy grze w kapsle, o czym powyżej pisałem 🙂

Jeśli chodzi natomiast o prodiż, lub jak się wtedy również mawiało "prodzisz", to jego ślad, jeszcze przez jakieś 20 lat, nosiłem na łydce - tak mniej więcej na wysokości ok. 20 cm od podłoża. W mikroskopijnym domku na działce ktoś wpadł na pomysł by upiec ciasto i jedynym miejscem na ustawienie tego ustrojstwa była podłoga. O czym nie wiedziałem. Ale się dowiedziałem. Widocznie jakoś później musiałem zmienić skórę, bo dziś już tego śladu nie mam.

Natomiast prodiż miał jeszcze jeden istotny, bardzo ruchomy element - wychowawczy, on też potrafił zostawić ślady, oj, sprawiedliwie, bo zasady to zasady 🙂

Wysłany przez: @pawelk

"CZESKI CYRK".

Ostatni pokaz takiego cyrku przeżyłem ok. 2004 r. gdy przyjechał do pobliskiej wioski. A co, zabiorę młodego i pójdziemy, z cyklu "zobaczysz jak ojciec...". Tym razem było trochu śmieszno, trochu żałosno. Już nie było żadnych żywych zwierząt, tylko cyrkowcy przebrani za zwierzęta. Np. za zebrę (dwóch facetów przykrytych pasiastą narzutą) lub za fokę (facet zamknięty w wielkim, gumowym worku). Pane Havranek, to se ne vrati. 

      


OdpowiedzCytat
Yvonne
(@yvonne)
Member Moderator
Dołączył: 6 lat temu
Posty: 3729
 
Wysłany przez: @maruta

Przyznam, że jestem zadziwiona Waszą pamięcią 😉 . Dla mnie spora część tych wspominków to czasy dzieciństwa, więc kojarzę, ale niekonkretnie. A już zasady różnych gier i zabaw kompletnie wyleciały mi z głowy. Z tym że ja ogólnie mam dość słabą pamięć do przeszłości...

To możemy podać sobie ręce, bo ja mam podobnie.

Zawsze mnie zadziwia, jak ktoś pisze którego samochodzika przeczytał jako pierwszego, albo kiedy czytał jakąś inną książkę (na przykład: Pamiętam, że "Ząb Napoleona" czytałem na koloniach w 84 w Polańczyku, a "Szaleństwo Majki Skowron" na letnisku u cioci Krysi w 87 ), albo jak ze szczegółami wspomina takie właśnie rzeczy, o których czytamy w tym wątku.

Ja za diabła takich detali nie pamiętam.

Próbowałam sobie ostatnio przypomnieć zasady gry w gumę, bo kupiliśmy dla Eli, ale klops 🙁

Kilka pierwszych ruchów pamiętam, a potem czarna dziura.

Natomiast niedawno miałam rozmowę z młodszą koleżanką z pracy (25 lat). Okazało się, że nie wie, co to prodiż. Dla mnie było to coś oczywistego, dla niej nieznane słowo i nieznany sprzęt. Mocno się zdziwiłam, głównie dlatego, że nie utożsamiam prodiży z daleką przeszłością. Wiem, że zostały wyparte przez nowocześniejsze sprzęty i teraz są mało popularne, ale funkcjonowały długo, a co więcej, nadal są w sprzedaży (wiem, bo sobie kupiłam 😉 ). A tymczasem okazało się, że dla młodszych pokoleń to już coś takiego, jak dla mnie pralka z wyżymaczką. A nawet gorzej, bo ja wiem, że takie pralki istniały, a koleżanka nie wie, że istniały/istnieją prodiże...

Prodiż nie był chyba tak popularny, jak Ci się wydaje.

U mnie w rodzinie nikt nie miał. Nigdy nie widziałam tego urządzenia na oczy na żywo.

To słowo znam jedynie z książek, które wtedy czytałam, a wygląd prodiża jedynie ze zdjęć.

Dlatego fakt, że dzisiejszy dwudziestokilkulatek nie zna tego słowa/urządzenia, kompletnie mnie nie dziwi.

Wręcz przeciwnie - zdziwiłoby mnie, gdyby znał 🙂

Post został zmodyfikowany 2 miesiące temu 6 times przez Yvonne

OdpowiedzCytat
Nieprzypadek.pl
(@nieprzypadek-pl)
Member? Potwierdzony
Dołączył: 3 lata temu
Posty: 827
 

Innymi - popularnym wtedy urządzeniami - były sokowniki.

Ostatni wyrzuciłem ze strychu jakiś rok temu, a kształtem i wielkością przypominał prodiż. Niestety nie chciał współpracować z płytą indukcyjną, a na palniku turystycznej butli gazowej nie stał zbyt stabilnie. Zresztą, komu by się chciało teraz robić jakieś soki i galaretki. No a kiedyś.... Ech!
Ten okrągły sokownik miał 2 poziomy, do dolnego wlewało się wody, ta pod wpływem temperatury wydzielała parę, która przez specjalny grzybek na środku sokownika przedostawała się na wyższy poziom, do drugiego pojemnika, tam gdzie wkładano owoce. Wszelkie. Mogły to być jabłka, agrest, porzeczki, wiśnie itd. Te wydzielały sok, który osiadał na dnie tego górnego pojemnika i następnie można go było ściągnąć do butelek poprzez odpływ z gumową rurką, zamykaną klamrą. Takie soki zamykane były na ciepło.

Inne urządzenie do uzyskiwania soku działało w podobny sposób jak ręczna maszynka do mielenia mięsa. Teraz to się nazywa wolnoobrotową wyciskarką soków i działa na prąd, wtedy działało na korbkę. Owoce wrzucało się od góry, korbowy kręcił, sok wylatywał jedną dziurką, a cała reszta czyli sprasowane łupiny i pestki - tworzyły suchego gluta i wychodziły drugim otworem. Uzyskany zimny sok należalo:
- spasteryzować czyli naturalnie zakonserwować w słoikach bądź butelkach, wkładając je do wielkiego kotła z wodą, ustawionego na kuchni gazowej i wolno podgrzewać do zagotowania;
LUB
- dodać sporo cukru i odstawić w słoikach. Sok gęstniał i tworzył mniamuśną galaretkę.

Produkcję soków zakończyłem z przytupem w dorosłym życiu, jakieś 15 lat temu, gdy narobiliśmy soków malinowych, z tych malinek od pana Henia z bazarku, tak tak, domowych, sam pan Henio sadził, głaskał i podlewał. No i przyszła zima, ktoś z nas się rozchorował, to dajcie tego soku do herbaty. I po otwarciu butelki było takie wyjebongo, jak na podium Formuły 1. Tylko że nie szampańskie, a gęste, słodkie i czerwone, które pod ciśnieniem zalało cały pokój: ściany, sufit, firanki, dywan, WSZYSTKO. Wrrrr.

Z owoców robiliśmy również jabole i inne wina owocowe, które ojciec przechowywał w piwnicy, no a potem "przyszła zła ekipa remontowa" i c.d. już znacie.

A z warzyw: głównie ogórki. Kiszone, z dodatkiem korzenia chrzanu, kopru, liścia wiśni i dębu, ziela angielskiego, liścia bobkowego i soli. Ogóreczki oczywiście od rolnika pana Zdzisia, sprawdzone, nie pryskane, no co też Pan, daję slowo! Wekowane, pasteryzowane, przechowywane do góry nogami w słoikach, w odpowiedniej temperaturce, żeby były cacy, twardziutke do kanapeczki, wogle. Takie jak co roku od wielu lat. No i to też skończyło się kilkanaście lat temu. Wystrzałowo. Siedząc sobie w domku nagle usłyszeliśmy strzały w pomieszczeniu gospodarczym, jakby ktoś z korkowca walił. A to te cholerne słoiki zaczęły eksplodować jeden po drugim, zalały podłogę, a same były śmierdzące, jak zapewne skarpety pana Zdzisia po przyjściu z pola. Wrrrr x 2 i nigdy więcej. 


OdpowiedzCytat
Hebius
(@hebius)
Męber Moderator
Dołączył: 6 lat temu
Posty: 3628
Topic starter  

Ale że sok sfermentował w butelce to przecież żadna wina ogrodnika.

Z ogórkami to nie wiem.

Sam nadal robię przetwory - paprykę i buraczki kupowałem w zeszłym roku po taniości, w Biedronce - z owoców tylko jak mam za darmo coś ogrodu od brata albo od mamy.


OdpowiedzCytat
Maruta
(@maruta)
Member Potwierdzony
Dołączył: 6 lat temu
Posty: 4017
 

U mnie w domu przetwory były ważną częścią życia. Mieliśmy dużą piwnicę, w niej wielki metalowy regał wypełniony słoikami - pełnymi i pustymi, bo słoiki były często towarem deficytowym, więc się je zbierało na zapas. Zresztą słoiki to jeszcze nic, naprawdę cenne były nakrętki...

Przetwory obejmowały ogórki kiszone i konserwowe, marynowaną paprykę, przeróżne dżemy i galaretki oraz kompoty. Pamiętam, że po dodatki typu chrzan czy liście wiśni chodziłam po prostu na dwór, bo w okolicy (choć środek miasta) były i drzewka owocowe, i pół dzikie trawniki. Od późnej wiosny do jesieni trwało przetwórstwo owocowe i rzeczywiście z kupnymi dżemami stykałam się tylko poza domem. Do tego dochodziły grzyby. Moja mama uwielbia je zbierać, zresztą była to wtedy popularna rozrywka rodzinna. Na wczasach w leśnych okolicach niemal każdy domek obwieszony był sznurkami suszących się grzybów. Osobiście nigdy nie złapałam tego bakcyla, lubię chodzić po lesie, ale zbieranie mi nie wychodzi 😉 . Za to moja siostra od kilku lat robi przetwory na zimę, ale już po nowoczesnemu, nie tylko ogórki, ale i kabaczki, cukinie czy pomidory.

Prodiż natomiast był bardzo ważną częścią domowej kuchni. Po latach doceniłam jego prostotę i uniwersalność. Piekarnika w kuchence używało się od święta, na co dzień czy to ciasta, czy to mięsa piekło się w prodiżu. Nawet nasze rodzinne przepisy na sernik czy szarlotkę były obliczone na to ustrojstwo.

Kabel rzeczywiście sprawdzał się jako narzędzie kar (tortur), aczkolwiek dostałam nim chyba tylko raz. Za to wczoraj piekłam sobie ziemniaczki. W prodiżu 🙂 .


OdpowiedzCytat
Nieprzypadek.pl
(@nieprzypadek-pl)
Member? Potwierdzony
Dołączył: 3 lata temu
Posty: 827
 
Wysłany przez: @hebius

Ale że sok sfermentował w butelce to przecież żadna wina ogrodnika.

Z ogórkami to nie wiem.

Ja już niestety wiem, rozmawiałem z różnymi fachowcami. Niestety obecnie owoce i warzywa poddawane są różnym kuracjom i zabiegom upiększającym i przyspieszającym to i owo. Za pomocą przeróżnych środków chemicznych, sypanych lub gazowych. Jeśli coś przedobrzą lub zrobią nie w takiej kolejności, to owoc się psuje i... oddaje tobie co kryje w sobie. A jeśli jest szczelnie zamknięty, to zaczyna buzować, aż w końcu - jak wyżej. 

Jeśli te soki i ogórki robiliśmy od czasu PRLu, zgodnie z przepisami babć i cioć, to nie ma tego-tamtego we wsi, musiały się udać. 

A śledziki? Mmmmm, mój wujaszek Heniek kupował całe płaty Matjasa, moczył, solił, nacierał jakimiś imbirami, cebulką i pokrojone w dzwonka siup do słoiczków. I potem na każde imieniny, urodziny, święta - był słoiczek na kryształowej tacce. Kryształowe tacki oraz kilka wazoników i przeróżnych kryształowych miseczek wujaszek wykopał w swoim ogródku, przy starym domu, pod koniec lat 70, w podwarszawskiej miejscowości. Ot uprawiał sobie jakieś tam grządki, wbił szpadel i... trach! Jedno coś się skruszyło ale pozostałe cosie skrzętnie odkopał. A rodzinka miała zakaz by komukolwiek wspominać, bo zaraz by jaka komisja przyszła i milicja i może jeszcze telewizja? A po co komu taki kłopot, jeśli ambicją wujaszka było posiadanie w piwniczce całych rzędów słoiczków ze śledzikami. No wiadomo, że nie samych. Wszak rybka lubiała pływać.

 

Post został zmodyfikowany 2 miesiące temu przez Nieprzypadek.pl

OdpowiedzCytat
Kustosz
(@kustosz)
Pan Samolocik Admin
Dołączył: 6 lat temu
Posty: 9321
 

Co wy z tym prodiżem? Współczesne urządzenie. Używałem jeszcze z 6 lat temu.


OdpowiedzCytat
PawelK
(@pawelk)
Member Admin
Dołączył: 6 lat temu
Posty: 5247
 
Wysłany przez: @kustosz

Co wy z tym prodiżem? Współczesne urządzenie. Używałem jeszcze z 6 lat temu.

wrócił do łask, ale IMO za moich dziecięcych czasów był na wymarciu bo już były piekarniki w kuchenkach gazowych

Twtter is a day by day war


Yvonne polubić
OdpowiedzCytat
PawelK
(@pawelk)
Member Admin
Dołączył: 6 lat temu
Posty: 5247
 

My nie mieliśmy ani prodiża, ani ręcznej maszynki do soków, ani cudów do robienia przetworów. Mieliśmy za to radziecką maszynkę do krojenia chleba (elektryczną), elektryczną sokowirówkę, do której owoce lub marchew wkładało się od góry do dziury w kształcie nerki i mocno wciskało, no i wreszcie ręczną, tym razem, maszynkę do mielenia mięsa (taką żeliwną, przykręcaną do stołu). A jeszcze był mikser ręczny wielofunkcyjny, miał mieszadła wkładane od dołu i nimi robiliśmy kogel-mogel albo ubijało się pianę z białek oraz wkręcane na przedzie mieszadło z nożykiem, do robienia koktajlu owocowego z owoców i kefiru.

BTW, od czasów przedszkola do podstawówki najlepsze koktajle mleczne były w kamienicy Puławska 1A, wchodziło się od strony Placu Unii.

Twtter is a day by day war


OdpowiedzCytat
Yvonne
(@yvonne)
Member Moderator
Dołączył: 6 lat temu
Posty: 3729
 
Wysłany przez: @kustosz

Co wy z tym prodiżem? Współczesne urządzenie. Używałem jeszcze z 6 lat temu.

Po co kupować dodatkowe urządzenie, które trzeba gdzieś upchnąć,  jak jest piekarnik w kuchence? 

Powtórzę,  że u mnie w rodzinie nikt tego nie miał i na oczy ustrojstwa nie widziałam 🙂


OdpowiedzCytat
Strona 4 / 7
Share: