Forum

Kiedyś to były czas...
 
Notifications
Clear all

Kiedyś to były czasy czyli wspomnienia PRLu

Strona 3 / 4

Nieprzypadek.pl
(@nieprzypadek-pl)
Member? Potwierdzony
Dołączył: 3 lata temu
Posty: 814
 

@pawelk … to ja ostatnim moim wpisem zacząłem budować atmosferę Wyścigu Pokoju, poszedłem formować peleton, a Ty Szanowny Kolego, wysforowałeś się naprzód, niespodziewaną ucieczką, i przejąłeś wpis o kapslach? Dobrze, że Wyścig Pokoju miał wiele etapów, więc ciągnę go dalej, z mojej perspektywy, bo po tym temacie nie można się tak szybko prześlizgać 🙂

Otóż Wyścig Pokoju zawładnął moim szkolnym dzieciństwem od połowy lat 70tych, a miesiąc maj był chyba najbardziej wyczekiwanym miesiącem w roku (no oprócz gwiazdkowego grudnia, ale to inna bajka). Bo w maju robiło się naprawdę ciepło i zielono, a chyba wszyscy - jak Polska Ludowa długa i szeroka, w tym oczywiście również okoliczne podwórkowo-szkolne bandy – wyczekiwali tego oto elektryzującego radiowego sygnału:

O samej organizacji owej kolarskiej imprezy, wyborze i kolejności miast, przebiegu etapów, lotnych premiach, ustalaniu finiszów (ulicznych lub na stadionowych) oraz o bohaterskich uczestnikach wyścigu nie będę się rozpisywał, bo obszerne opracowania można znaleźć w sieci i szkoda przepisywać Internety. Ograniczę się do parafrazy klasyka, gdyż właśnie ten Wyścig, z całą pewnością, „zrobił” nam dzieciństwo. Bo ten Wyścig odpowiadał żywotnym potrzebom całego społeczeństwa. To był Wyścig na skalę naszych możliwości. My tym Wyścigiem otwieraliśmy oczy niedowiarkom. Patrzcie - mówiliśmy - to jest nasze, przez nas wykonane, i to nie jest nasze ostatnie słowo! I nikt nie miał prawa się przyczepić, bo to był Wyścig społeczny, nawet internacjonalny, prawie że światowy (przyjeżdżali cykliści z Kuby, Mongolii, z Chin, Kolumbii i nawet z Iraku!).

Cała Polska zamierała w maju na sygnał kroniki wyścigu. Na ulicach i w środkach komunikacji ludzie trzymali przy uszach przenośne – mniejsze lub większe – radyjka tranzystorowe i słuchali relacji. No i ta euforia przenosiła się na nas – dzieci PeeReLu i trwała dużo dłużej niż tylko w czasie majowych zawodów. Ona trwała przez całą podstawówkę, gdy tylko zrobiło się ciepło – wylegaliśmy na podwórka i rysowaliśmy trasy wyścigu - na asfalcie - białymi kamulcami lub kawałkami czerwonej cegły. A gdy robiło się zimno – przenosiliśmy się na szkolne korytarze albo do mieszkań, gdzie trasy układano ze sznurków, tasiemek, ołówków lub wzdłuż linii na wzorzystych dywanach. To był prawdziwy szał.

I w ten oto sposób, podprowadziłem peleton do celu, czyli: 

GRY W KAPSLE (dopuszczało się w slangu: „kaple”).

Trasy były przeróżne: ile tylko fantazji (i czasu) starczyło. Jeśli zbliżał się zmierzch – rysowało się prosty etap, bo najgorzej to nie dokończyć wyścigu, zwłaszcza na ostatniej prostej, będąc brutalnie odłowiony rodzicielską ręką na chatę. Nie tylko frustracja ale i obciach. Ale pstrykając we wcześniejszych godzinach można było dać upust wyobraźni i zorganizować prawdziwie terenowy etap wyścigu: przez wyrwy w asfalcie, piach, kałuże, przez tzw. czekoladkę, na której nie można się zatrzymać, przez zakręty, pętle, ślimaki, przeskoki (np. krawężnik), wjazdy po desce na inny poziom itd. Takie enduro, jakie się Szurkowskiemu w życiu nie śniło!

Nasi podwórkowi kolarze zaklęci zostali w ząbkowanych kapslach po napojach chłodzących. Inne kapsle – te monopolowe – trafiały do lotnictwa (por. wpis o bączkach). Do wyścigów indywidualnych mieliśmy sprinterów, a do grupówek: 4-kapslowo-osobowe zespoły narodowe. Oczywiście nikt nie chciał być ‘ruskiem’ Pikkuusem, ale nie każdy mógł jechać Polakiem, bo chętnych było wielu. Do Niemców podchodziliśmy z rezerwą – bo niby ci eNeRDowcy byli dobrzy, ale jakoś nikt im nie ufał -  wiadomo przecież, jaki to ma być ów dobry Niemiec. Oglądało się Czterech Pancernych?! Ponadto Olaf to imię, a Ludwig to nazwisko? Czy odwrotnie? Natomiast ci z eNeReFu z jakiś nieznanych nam przyczyn na Wyścig Pokoju wtedy chyba nie przyjeżdżali. Fajnie było mieć w zanadrzu jakiś Czechosłowaków, bo tacy śmieszni byli. A o co chodziło Kazikowi z tym trzecim miejscem w świecie w Wyścigu Pokoju? Bo naszym udawało się wygrać imprezę tylko w czasach, gdy zaczynaliśmy grać w kapsle, w pierwszej połowie lat 70-tych. Później dopiero w 1985 r. wygrał Lech Piasecki. No ale pojedyncze etapy oraz różne lotne premie wygrywaliśmy my. A co! I karmiliśmy się tą nadzieją na sukces...

Każdy przygotowywał w tajemnicy swoją kolarską stajnię i przeróżne chwyty i technologie były dozwolone. To oczywiste, że do odcinków płaskich używa się innych konfiguracji sprzętu, a innych do górskich. Warto więc zaopatrzyć swój zespół w kilka rodzajów kapsli (bo zwykle jechało się kilkoma zawodnikami w jednym wyścigu): tych lżejszych – odważnych sprinterów (z odpowiednio wyślizganym kapslem z samą koszulką), długodystansowców - dobrze trzymających się trasy i pewnie wchodzących w zakręty (bo wypełnionych plasteliną lub stearyną) oraz prawdziwych wyczynowców (obciążonych monetą lub blaszką z drugiego kapsla*) – ci nadawali się na odcinki specjalne, górskie, pewnie przecinali różne drogowe pułapki itp.

*aaaby otrzymać blaszkę z drugiego kapsla należało przydeptać kapsel i tak długo pocierać o beton, aż krawędzie pękły, ząbki odpadły i zostawało samko denko. Tylko frajer mógł od razu chwycić takie denko w ręce. Przecież to oczywiste, że się sparzy! Następnie blaszkę należało wepchnąć do właściwego kapsla wyścigowego. Podobnej techniki używano do wyślizgania sprintera, ale w odpowiednim momencie należało przerwać pocieranie, bo ząbki w kapslu były niezbędne. Dlaczego? O tym za chwilę.

Co jeszcze musiał mieć kapsel? Oczywiście narodową koszulkę z flagą. Lamusy malowały flagi kredkami lub flamastrami (jeśli ktoś miał) na okrągłych karteczkach z zeszytu (najlepiej gładkiego bo kratka lub linie były mega obciachem). Natomiast podwórkowa elita załatwiała sobie flagi z atlasów geograficznych. Miało to dobrą stronę, bo uczyliśmy się geografii politycznej świata i żadna flaga nie stanowiła tajemnicy, nawet taka z Nepalu. Ponadto z jednego atlasu można było wykroić aż trzech Polaków (Wiadomo: jeszcze odwrócona Indonezja i Monako! Hehe). Nożyczki świerzbiły, by się dorwać do karty z flagami w encyklopedii PWN, choćby tej małej, jednotomowej, nie mówiąc już o wydaniu 13-tomowym, ale strach przed gniewem rodziców był zbyt wielki. No co innego szaber z czyjegoś tornistra lub szkolnej biblioteki. Chwila strachu i wielka chwała na podwórku! Mistrzowie ładnego pisania potrafili pod flagą wykaligrafować małymi literkami nazwisko kolarza, ale to już był detal. Bardzo przydatnym elementem była przezroczysta szybka z cienkiej plexi lub okładki na dokumenty, która po wycięciu zabezpieczała koszulkę przed wypadnięciem lub zamoczeniem. Tak wykończone kapsle wzbudzały respekt i szacunek dla posiadacza.

No to gramy! Kapsle należało ustawić na starcie po wylosowaniu (np. w marynarza) kolejności ruchów. W zależności od ustaleń przed grą – w jednej kolejce pstrykało się każdym kapslem po jeden, dwa lub trzy razy. I potem następny gracz. Można się było umówić na karanie fauli – jeśli ktoś wjechał swoim kapslem w przeciwnika, pauzował w następnej kolejce. Zasady były cholernie ważne i przestrzegane ze śmiertelną powagą. Nie stosowanie się do zasad mogło się skończyć solówą (honorową bójką) lub wykluczeniem gracza. Podwórkowy ostracyzm był najstraszniejszą karą! Najnudniejsza była początkowa jazda w peletonie, ale w efekcie różnych odcinkowych przeszkód oraz odważnych pstryknięć, szybko był rozrywany i ktoś wyrywał się na czoło, uciekając w stronę mety. 

A teraz: ząbki. Kapsel należało pstryknąć w ząbki, wprawiając go w ruch. Technika pstrykania to podstawa sukcesu! Nie za mocno, nie za słabo. Na zakrętach trasy mistrzowie potrafili pstrykać z rotacją, tak aby kapsel skręcał. Na przeszkodach można było podbić kapsel w górę pstrykając w ząbki od dołu. W zależności od techniki i ukształtowania trasy pstrykało się palcem wskazującym, środkowym lub kciukiem. Leworęczni uważani byli za dziwaków.

Kapsel poruszał się po trasie, pomiędzy dwoma równoległymi liniami, najczęściej narysowanymi na asfalcie. Trasa mogła się rozszerzać lub zwężać a nawet krzyżować. Jeśli po pstryknięciu ktoś wypadł za linię, był cofany do miejsca wypstryknięcia i tracił ruch. Wcześniej można było ustalić wyjątki: zasadę ząbków: jednego lub dwóch, a nawet zasadę beczki. Jeśli kapsel wyjechał trochę za linię, a po przechyleniu łapał ząbkami linię (margines był umowny i komisyjnie sprawdzany) – ruch się liczył! Beczka to komisyjne przewrócenie kapsla do góry nogami w kierunku trasy, jeśli złapie linię – ruch zaliczony. Bardzo rzadko decydowano się na margines dwóch beczek.

Celem gry było wyprzedzenie innych kapsli i jak najszybsze dotarcie do mety. Wszelkie przeszkody i zasady penalizacji były ustalane przed grą. W trakcie gry, za gremialną zgodą, można było ewentualnie zmienić niektóre reguły (jeśli np. któraś przeszkoda okazywała się zbyt trudna do pokonania).   

Gra w kapsle uczyła precyzji, opanowania i przestrzegania zasad a także determinacji przy przygotowaniu drużyny. Uczyła cieszyć się z wygranej i godnie przełykać gorycz porażki. Chociaż bywało, że jakiś przegrany kapsel był wysyłany przez nerwowego gracza do lotnictwa, nawet bez użycia saletry.

A szanowani kapslarze potrafili wystawić do gry cały, międzynarodowy peleton. Chodząc po osiedlu, zwłaszcza w kierunku warzywniaka lub spożywczaka ‘Społem’, należało uważnie lustrować otoczenie w poszukiwaniu kapsli. Znalezienie kapsla po Coca-Coli to był fart, a jeśli jeszcze ów kapsel był prosty – dodatkowy bonus. Kapsle krzywe dawało się prostować przy użyciu narzędzi ojca lub nogi od taboreta, rozgniatając wygięcie. Jeśli ktoś z dorosłych miał zamiar odkapslować butelkę z napojem, należało go wyręczyć i otworzyć bez użycia otwieracza, aby nie został wygięty, np. przystawiając butelkę ząbkami do rantu blatu i mocno uderzając dłonią od góry. Kapsel odskakiwał idealnie!

Ale to nie jedyny wpływ Wyścigu Pokoju na naszą dziecięcą rzeczywistość. Chyba każdy chciał mieć rower. Własny! A nie dzielony z brajdalem lub siorą. Jak już nauczył się jeździć, najpierw z doczepionymi z tyłu, małymi kółkami stabilizującymi, a potem (w fazie przejściowej) – z kijem wsadzonym pod siodełko i trzymanym przez rodzica, to potem ruszał na osiedle i już się nie zatrzymywał: od rana do nocy. Po asfalcie jak kolarz Szozda lub piachu i żwirze jak żużlowiec Jancarz. O czerwonych rowerkach niemowlęcych, takich trójkołowych z miniaturową wywrotką z tyłu – na piasek z piaskownicy – też trzeba z kronikarskiego obowiązku wspomnieć, ale prawdziwa przygoda zaczynała się od tych dwukołowców przypominających kształtem motocykl. No a nieruchome gumowe rączki zawsze stawały się ruchome, niczym manetki gazu, z głośnym ‘Ęęęęęęęęęęęęęęwrrrrrr!!!’ Rower otwierał całkiem nowe perspektywy i przetrzenie. Później pojawiły się składaki i ambicją była przesiadka najpierw na mniejszego Pelikana, albo od razu na większego Flaminga lub najlepiej Wigry. Tzw. półkolarka to niespełnione marzenie. A wielki Wagant – spełnione, ale już w dorosłym życiu.

Wracając jeszcze do kapsli – o ile Wyścig Pokoju z czasem tracił na znaczeniu, bo nasi jakoś nie brylowali, a ruskom nie będziemy przecież kibicować, to pojawił się pomysł na przebranżowienie kolarzy w… kapslowych piłkarzy. Wszak to wtedy nasza reprezentacja święciła największe triumfy. Trzeba więc było mieć pełny skład: jedenastkę i rezerwowych. Również obowiązywała specjalizacja: najcięższy musiał być bramkarz, aby nie dać się wepchnąć z gałą (plastikowym lub cukierniczym groszkiem albo metalową kulką z łożyska) do budy. Obrońcy też musieli stać stabilnie. Natomiast skrzydłowi i napastnicy musieli śmigać szybko, więc należało ich wyślizgać o beton. Gdy przed naszym blokiem, na asfaltowym języku, jeden z ojców wymalował farbą równiutkie, przepiękne linie boiska, a ktoś załatwił plastikowe bramki z jakiejś ruskiej gry w hokeja, to kolarze poszli w ostateczną odstawkę. Klęczeliśmy wyłącznie tam, czekając w kolejce na swój mecz. No i tam pojawiły się takie flagi, które w wyścigu pokoju nie latały. Ileż to atlasów trzeba było powycinać, by zebrać profesjonalny skład. Ech!

Co do zasad gry, to oczywiście musiały przypominać te prawdziwe: były więc faule i rzuty z autu, natomiast na spalone i kartki się nie grało, bo zbyt często dochodziłoby do rękoczynów w dobie braku VARu. Wzajemny szacunek musiał być.

Post został zmodyfikowany 7 dni temu 2 times przez Nieprzypadek.pl

PawelK polubić
OdpowiedzCytat
PawelK
(@pawelk)
Member Admin
Dołączył: 6 lat temu
Posty: 5084
 
Wysłany przez: @nieprzypadek-pl

Ale to nie jedyny wpływ Wyścigu Pokoju na naszą dziecięcą rzeczywistość. Chyba każdy chciał mieć rower. Własny!

Tak. To kolejny element życia na podwórku w PRLu. Każdy chciał mieć rower. Nie każdy miał (przynajmniej u nas, bo u nas na podwórku widać było przekrój społeczeństwa: w jednym z trzech bloków były dwie meliny, najstarszy brat był bandytą, z tej drugiej gdzie było rodzeństwo chłopak i dziewczyna, chłopak był w dzisiejszej nomenklaturze albo chuliganem albo złodziejem, w naszym wieku dwóch bliźniaków, którzy też szli złą ścieżką, na koniec jeden, już chyba w XXI wieku skończył pod kołami pociągu (podobno ktoś się postarał żeby tak się stało), poprzez lepszych lub gorszych robotników i rzemieślników - krawiec, kierowca ciężarówki (miał swojego Stara), rzeźnik czy wcześniej wspomniany kierowca autobus, oraz rodziny tzw. inteligenckie czyli np. my gdzie mama była tzw. urzędnikiem państwowym a tata nauczycielem, do całkiem bogatych ludzi - jubiler, dyrektor FSO czy rodzina trochę rozbita bo mama była stewą na lotach zagranicznych a tata dyrygentem w zagranicznej orkiestrze). Mieliśmy rowery różne, jeden miał starą damkę po starszym bracie, innemu rodzice kupili składaka, ja musiałem kupić sobie sam coś na co zbierałem długo - rower nazywał się Tarpan 2 i był w kształcie dużego składaka ale nie był składany.

Po pierwsze, co było podstawą, każdy chciał mieć kartę rowerową. To było coś! Egzamin na kartę organizowała szkoła, zdawało się na boisku szkolnym pod okiem milicjanta z drogówki. Później już hulaj dusza, piekła nie ma. Wcześniej ograniczaliśmy się do jeżdżenia po podwórku, a po otrzymaniu karty - kanałek żerański, Zegrze a nawet w wieku nastu lat (<15) śmignęliśmy z kumplem przez całą Pragę z Bródna na Rondo Wiatraczna do sklepu sportowego. Najlepszą zabawą wtedy było jeżdżenie po miasteczku ruchu drogowego przy Bartniczej (teraz tam są, oczywiście, kolejne apartamentowce).

Później świat się rozdwoił. Rowery już nie były marzeniem tylko środkiem transportu ale z wiekiem i mijającym czasem pojawiły się - deski czy deskorolki, teraz zwane z angielskiego skateboardami oraz pojazdy silnikowe.

Deskorolki były, w porównaniu z dzisiejszymi, ułomne ale robiły wrażenie bo były powiewem zachodu w Polsce. Miały kształt opływowy, zrobione z twardego tworzywa sztucznego ze znaczkiem mercedesa na górze (ni w cholerę nie wiem skąd i dlaczego akurat ten znaczek). Kółka w kształcie ściętej z obu stron kuli. Gdy, w związku z pojawieniem się desek, pojawiły się sklepy z częściami (w Warszawie głównie w pawilonach na Marszałkowskiej) ci, których nie było stać na kupno, robili sobie deskę z grubej sklejki dokręcając kółka kupione w sklepie.

No i gdy się już miało 16 lat to oficjalnie można było jeździć motorowerami. Oczywiście na osiedlu niektórzy jeździli wcześniej, bo starszy brat miał, więc dlaczego nie. U nas na podwórku były jeden Komarek i dwie motorynki, później doszły ETZetki, MZtki, Jawy.

Co łączyło te wszystkie zabawki? To, że każdy chłopak był mechanikiem. Każdy potrafił rozłożyć rower i później deskę na części pierwsze i złożyć tak, że nie tylko nic nie zostawało ale i wszystko działało. Trudniej było z motorowerami i motocyklami bo właściciel nie pozwalał dotykać swojego sprzętu niefachowcom, ale ponieważ kilku chłopaków chodziło do technikum samochodowego, to i tak podwórko było wielkim warsztatem mechanicznym. Kto nigdy nie ściągał paliwa zasysając przez plastikową rurkę i nie poznał smaku benzyny, ten nie wie co to znaczy.

Dlatego też mocno się zdziwiłem gdy po długiej przerwie gdy nie miałem roweru dowiedziałem się, że warsztaty oferują usługę wymiany dętki. W tamtych czasach robiło się to przy pomocy dwóch kluczy płaskich, które dodawano do roweru i śrubokrętu. Teraz oddaje się rower do warsztatu...

Twtter is a day by day war


OdpowiedzCytat
Nieprzypadek.pl
(@nieprzypadek-pl)
Member? Potwierdzony
Dołączył: 3 lata temu
Posty: 814
 
Wysłany przez: @pawelk

Po pierwsze, co było podstawą, każdy chciał mieć kartę rowerową. To było coś!

Sięgam do szpargałów; na mojej karcie rowerowej jest data wydania: 11.05.1979, 3 pieczęcie: prostokątna i okrągła oraz imienna: Urząd dzielnicy, Wydział Komunikacji na ul. Wiktorskiej w W-wie, na rewersie znaczek opłaty skarbowej 20 zł. Kartę pływacką zdobyłem dopiero w 1983 r i wtedy już mogłem wynajmować kajaki, rowery wodne i łódki wiosłowe.

Wysłany przez: @pawelk

Później świat się rozdwoił. Rowery już nie były marzeniem tylko środkiem transportu ale z wiekiem i mijającym czasem pojawiły się - deski czy deskorolki, teraz zwane z angielskiego skateboardami oraz pojazdy silnikowe.

ale wcześniej pojawiło się coś jeszcze: wrotki. Te komusze wynalazki to był jakiś koszmar, jakże inne od tamtych amerykańskich, widzianych na jakimś wrogim filmie (a które używane są obecnie przez fit-śmigaczy na wielkomiejskich trasach). Nasze wrotki składały się z metalowej, rozsuwanej szyny (jedna wrotka na każdą nogę! Od przedszkola do matury!). Szyna od spodu miała 4 kółka na 2 poprzeczkach, a od góry przykładało się ją do dowolnego buta, miała w okolicy palców i na pięcie takie spinane obejmy ze skaju, sznurowane w celu ściśnięcia i stabilizacji, jeszcze jakiś pasek obejmujący stopę i hajda! Na podwórko.

Tylko że wtedy był to okres budowy i budowniczych Polski Ludowej. Dookoła jeździły kopary i ciężarówki, rozsypywały piach i żwir i nawet na osiedlowych, asfaltowych ścieżkach strach się było na takich wrotkach rozpędzić. Kiedy już nauczyłem się jeździć, a nawet schodzić w tych wrotkach po schodach klatki schodowej, i nawet potrafiłem zakręcać albo jechać tyłem, to wielokrotnie wyrżnąłem na beton bo... jakiś piach czy kamyk dostawały się w łożyska kółek i w ułamek sekundy blokowało się koło. Piękne to były loty, z podwójnym Axlem, sam Grzesiu Filipowski by się nie powstydził. No tylko te zdarte do krwi kolana i dłonie, porwane ubranie, ogólnie masakra!

Wrotki zostały rozebrane, by z łożysk odzyskać kuleczki do różnych gier albo do procy lub spluwy, natomiast do przemieszczania się zdecydowanie służył rower. 


OdpowiedzCytat
PawelK
(@pawelk)
Member Admin
Dołączył: 6 lat temu
Posty: 5084
 
Wysłany przez: @nieprzypadek-pl

ale wcześniej pojawiło się coś jeszcze: wrotki. Te komusze wynalazki to był jakiś koszmar, jakże inne od tamtych amerykańskich, widzianych na jakimś wrogim filmie (a które używane są obecnie przez fit-śmigaczy na wielkomiejskich trasach). Nasze wrotki składały się z metalowej, rozsuwanej szyny (jedna wrotka na każdą nogę! Od przedszkola do matury!). Szyna od spodu miała 4 kółka na 2 poprzeczkach, a od góry przykładało się ją do dowolnego buta, miała w okolicy palców i na pięcie takie spinane obejmy ze skaju, sznurowane w celu ściśnięcia i stabilizacji, jeszcze jakiś pasek obejmujący stopę i hajda! Na podwórko.

zimą były łyżwy, za moich czasów już nie takie jak wrotki (wcześniej też takie łyżwy były) ale nie tak bajeranckie jak teraz. Były generalnie dwa rodzaje i w sumie trzy typy łyżew. Figurówki - damskie białe i męskie czarne oraz hokejówki. Lodowiska były powszechnie dostępne bo robiło się je na boiskach szkolnych. Bandy ze śniegu, wylewało się wodę, a facet od wuefu potrafił do nocy siedzieć w radiowęźle i puszczać muzykę. My na swoim małym placyku też czasami robiliśmy lodowisko, wtedy ci, którzy mieli kije hokejowe grali, tak jak w piłkę, "na ławki".

Dzięki temu, że moja mama jeździła na łyżwach nauczyliśmy się jeździć za dzieciaka, a co więcej, mama potrafiła zabrać "całe podwórko" na Torwar. Więc sezon łyżwiarski mieliśmy dłuższy.

Twtter is a day by day war


OdpowiedzCytat
Hebius
(@hebius)
Męber Moderator
Dołączył: 6 lat temu
Posty: 3481
Topic starter  

Jak przeglądam teraz Świat Młodych - roczniki 1974-1975 - kolarstwo (przy okazji Wyścig Pokoju zwłaszcza) pół wieku temu było w gazecie propagowane wśród młodzieży nie mniej intensywnie niż piłka nożna.


OdpowiedzCytat
Nieprzypadek.pl
(@nieprzypadek-pl)
Member? Potwierdzony
Dołączył: 3 lata temu
Posty: 814
 
Wysłany przez: @pawelk

zimą były łyżwy

Jazda na wrotkach oczywiście była kompatybilna z jazdą na łyżwach i bez problemu się przesiadłem. Ponadto gdy znów musiałem zmienić podstawówkę i gdy w tej nowej zacząłem się zagnieżdżać, to ktoś szalony wpadł na pomysł, aby z mojej klasy zrobić klasę łyżwiarstwa szybkiego, gdyż obok wybudowano Tor Łyżwiarski Stegny.

Panczeny widzieliśmy tylko w teorii, mogliśmy sobie na nie popatrzeć w szatni toru.

A później znów coś wywinąłem i po semestrze wywalili mnie do innej klasy, już normalnej, gdzie zająłem się puszczaniem bączków, odpalaniem karbidu, rysowaniem komiksów, grą w karty na lekcjach (które wcześniej sami rysowaliśmy) i... czytaniem Samochodzików pod ławką. 

I tak mniej więcej historia zatoczyła koło. 

Teraz już by.m się nie odważył ani na wrotki ani na łyżwy, no chy ba źe by...


OdpowiedzCytat
PawelK
(@pawelk)
Member Admin
Dołączył: 6 lat temu
Posty: 5084
 

To zostały jeszcze gry i zabawy dziewczyńskie i dziecięce.

Dziewczyny oczywiście skakały na skakance, grały w gumę i w klasy. W to chłopaki się nie mieszali. Wspólnie bawiliśmy się w chowanego. Zabawa była oczywiście bardziej atrakcyjna gdy akurat były rusztowania lub doły. Podchodów niewiele bo łażenie po całym osiedlu i rysowanie strzałek na asfalcie jakoś nas nie jarało. Za dzieciaka były jeszcze zabawy w "raz, dwa, trzy, Baba Jaga patrzy" i "Ojciec Wergiliusz".

Gdy siedzieliśmy w domu, graliśmy za dzieciaka w statki lub "państwa, miasta". Szczególnie ta druga zabawa (jak ktoś nie wie, to polegała na losowym wyborze litery z alfabetu i każdy musiał w swojej tabelce wpisywać słowa z różnych kategorii zaczynające się na tę literę. Zawsze były to państwo, miasto, później praktycznie dowolne kategorie - kolor, samochód, ubranie, itd.) by powodowała, że do Familiady by nie trafiali ludzie, którzy potrafią powiedzieć "Państwo na S - San Francisco".

W domu grało się również w bierki, chińczyka, go, ówczesne planszówki polegające głównie na wyścigu no i karty. Karty to oddzielny rozdział, na później.

Twtter is a day by day war


OdpowiedzCytat
Hebius
(@hebius)
Męber Moderator
Dołączył: 6 lat temu
Posty: 3481
Topic starter  

Z zabaw grupowych jeszcze było (w przedszkolu, a może w klasach 1-2?) "Gęsi, gęsi do domu!" 😀


PawelK polubić
OdpowiedzCytat
Kustosz
(@kustosz)
Pan Samolocik Admin
Dołączył: 6 lat temu
Posty: 9118
 
Wysłany przez: @pawelk

Dziewczyny oczywiście skakały na skakance, grały w gumę i w klasy. W to chłopaki się nie mieszali.

Ja tam się mieszałem. Może niezbyt często ale w gumę z dziewczynami grałem.


OdpowiedzCytat
Hebius
(@hebius)
Męber Moderator
Dołączył: 6 lat temu
Posty: 3481
Topic starter  

Rysowanie kredą po chodnikach ktoś wspominał? Teraz latem dzieci często się tak bawią. I właśnie wpadł mi w oko przy okazji przedruku kolejnego odcinka Magdy fotoreportaż e Świata Młodych nr 75 – wtorek 24 czerwca 1975 r. na ten temat:

1739671674-Opera-Zrzut-ekranu_2025-02-16_030726_9AwiatC5201975-06-2420075.png
1739671714-Opera-Zrzut-ekranu_2025-02-16_030538_9AwiatC5201975-06-2420075.png

OdpowiedzCytat
Kustosz
(@kustosz)
Pan Samolocik Admin
Dołączył: 6 lat temu
Posty: 9118
 
Wysłany przez: @hebius

Rysowanie kredą po chodnikach ktoś wspominał? Teraz latem dzieci często się tak bawią.

Rysownie kredą było wtedy i jest teraz. Teraz mniej, bo dzieci na podwórku bawią się dużo rzadziej niż kiedyś. Główna różnica to kreda. Teraz kredę kupuje się w sklepie w różnych kolorach, kiedyś rysowało się białą albo czerwoną rozbitą cegłówką. Chyba, że ktoś podpieprzył kredę ze szkoły, ale wtedy też na biało.


OdpowiedzCytat
Maruta
(@maruta)
Member Potwierdzony
Dołączył: 6 lat temu
Posty: 3896
 

U mnie rysowało się kamykami - czy to była kreda, czy wapień nie pomnę, ale leżały "w ziemi". Były różne rodzaje, niektóre twardsze i "drapiące", niektóre miękkie, dające piękne, grube linie. Niestety szybko się ścierały. Dobry kamyk na kredę miał swoją wartość 😉

Tak jak teraz wspominam to zaskakuje mnie stopień skomplikowania niektórych gier. Wiele z nich miało różne poziomy trudności i rozbudowane zasady. Tzn. można byo zagrać w wersję podstawową, ale istniały też rozszerzone 😉 Nawet taka guma - tam było kilkadziesiąt układów w określonej kolejności.


OdpowiedzCytat
Nieprzypadek.pl
(@nieprzypadek-pl)
Member? Potwierdzony
Dołączył: 3 lata temu
Posty: 814
 

U nas "w chowanego" dochodziły piwnice. Nasze 4-piętrowce miały ciągi piwniczne, łączące wszystkie 5 klatek schodowych, dodatkowo różne zaułki, boczne korytarze, pomieszczenia wspólne - typu wózkarnie oraz pomieszczenia tajemnicze, jak składzik dozorcy i takie, gdzie schodziły się różne instalacje. Większość żarówek była skradziona lub potłuczona (jeśli dozorca pomalował żarówkę farbą). Takie chowanie w piwnicach wprowadzało element grozy, gdy ktoś zaczaił się i nagle wyskakiwał z krzykiem, jak w Pałacu Strachów, na czeskim wesołym miasteczku. Samo wesołe miasteczko wymaga odrębnego wpisu.

Z dziwnych zabaw: łapanie owadów - siedzących na kwiatkach - do pudełka od zapałek i następnie przystawianie pudełka do szyby na klatce schodowej, gdzie towarzystwo od drugiej strony obserwowało owada "w telewizorku", gdy częściowo odsuwało się szufladkę pudełka. Największą sztuką było złapanie osy lub pszczoły. O szerszeniach krążyły osiedlowe legendy.

Zabawy zbójeckie lub rozbójniczo-rycerskie: szaber plastikowych rurek kanalizacyjnych z pobliskiej budowy kolejnego bloku i wyginanie ich nad ogniem w miecze, szable, góralskie toporki i następnie pojedynki. Wspominać o rzucaniu kamulcami lub żwirem w samochody lub w okna? Nie, lepiej nie będę wspominać. Była też wersja szkolna zabaw rycerskich - lepienie wojowników z plasteliny i bitwy w kasecie pod ławką oczywiście w trakcie lekcji.

Luksusem były małe żołnierzyki firmy Airfix, np. Niemcy z Afrika Korps lub brytyjscy komandosi. Oddział małych żołnierzyków był jednym z większych marzeń. Duże żołnierzyki produkował rodzimy przemysł zabawkowy i różni prywaciarze. Oczywiście prowadzone były różnego rodzaju bitwy - i w domu i na podwórku.

Wyścigi żelaźniaków - na tych samych trasach co wyścigi kapsli, ścigaliśmy się resorakami. Samochodziki były poruszane pstryknięciem, zasady analogiczne jak przy kapslach. Moim mistrzem była żółta Simca z firmy Majorette. Żelaźniaki to bardzo ważna zabawka - niezwykle trudna do zdobycia. Gdy rzucili w Pasażu Wiecha do sklepu zabawkowego, po odstaniu ok 2h w gigantycznej kolejce, można było kupić maksymalnie 5 sztuk. Kwitł handel wymienny. Jakość żelaźniaka sprawdzało się siłą jego resorów. Należało unieść przód lub tył, puścić i policzyć ile razy odbije się od podłoża.  

Gra w Zośkę i inne gry przytrzepakowe. Blokowy trzepak był miejscem spotkań, można się było na nim huśtać i wspinać (taka dzisiejsza integracja sensoryczna z której zrobiono naukę), służył też do rozgrywek w gałę, na jedną budę lub w dupniaka (tu jeden stawał na budzie a reszta odbijała piłkę podając w powietrzu. Podanie były liczone. W końcu ktoś strzelał na bramkę-trzepak i jeśli trafił gola, to bramkarz inkasował tyle kopów w tyłek, ile było podań. Jeśli obronił - niefortunny strzelec stawał na budę. Były różne wersje tej gry).

Wkurzanie roboli na budowach, woźnego w bloku/szkole lub żołnierzy w jednostce na Sadybie - zasada podobna: należało podejść jak najbliżej, zdenerwować lub sprowokować "ofiarę" (np. "wierszykiem" lub pigułą) i spylać ile sił w nogach. Jeśli taki dorosły, wyprowadzony z równowagi, rzucał się w pogoń - zabawa była szczególnie udana. Jeśli udało się w ten sposób oderwać wartownika z budki strażniczej (na budowie lub w jednostce wojskowej) to było to mistrzostwo świata.  

Post został zmodyfikowany 3 dni temu przez Nieprzypadek.pl

OdpowiedzCytat
Hebius
(@hebius)
Męber Moderator
Dołączył: 6 lat temu
Posty: 3481
Topic starter  
Wysłany przez: @maruta

Nawet taka guma - tam było kilkadziesiąt układów w określonej kolejności.

No tak, w gumie czasem robiłem za kołek, gdy koleżankom zabrakło akurat dziewczynki do trzymania gumy (we trzy w to grały, czy się zdarzały też układy, że grają cztery?) i chyba wyżej niż kolana nie doszedłem 😀


OdpowiedzCytat
PawelK
(@pawelk)
Member Admin
Dołączył: 6 lat temu
Posty: 5084
 
Wysłany przez: @nieprzypadek-pl

U nas "w chowanego" dochodziły piwnice.

Tak, też korzystaliśmy z piwnic. Niezależnie od dostępu do kluczy do piwnicy, można było wchodzić przez okienko w piwnicznym korytarzu.

Wysłany przez: @nieprzypadek-pl

Takie chowanie w piwnicach wprowadzało element grozy, gdy ktoś zaczaił się i nagle wyskakiwał z krzykiem, jak w Pałacu Strachów, na czeskim wesołym miasteczku.

Bardziej niż wesołomiasteczkowe żarty, można było przestraszyć się szczurów. Największą grozę zawsze budził dozorca, gdy wyrzucał z piwnicy zagryzione przez szczury kocięta.

Wysłany przez: @nieprzypadek-pl

Luksusem były małe żołnierzyki firmy Airfix, np. Niemcy z Afrika Korps lub brytyjscy komandosi. Oddział małych żołnierzyków był jednym z większych marzeń. Duże żołnierzyki produkował rodzimy przemysł zabawkowy i różni prywaciarze. Oczywiście prowadzone były różnego rodzaju bitwy - i w domu i na podwórku.

Żołnierzyki. Odlewaliśmy również z ołowiu lub cyny. Trzeba było zrobić formę z gipsu, rozpuścić metal na łyżce nad gazem i jest.

Wysłany przez: @nieprzypadek-pl

Wyścigi żelaźniaków - na tych samych trasach co wyścigi kapsli, ścigaliśmy się resorakami. Samochodziki były poruszane pstryknięciem, zasady analogiczne jak przy kapslach. Moim mistrzem była żółta Simca z firmy Majorette. Żelaźniaki to bardzo ważna zabawka - niezwykle trudna do zdobycia. Gdy rzucili w Pasażu Wiecha do sklepu zabawkowego, po odstaniu ok 2h w gigantycznej kolejce, można było kupić maksymalnie 5 sztuk. Kwitł handel wymienny. Jakość żelaźniaka sprawdzało się siłą jego resorów. Należało unieść przód lub tył, puścić i policzyć ile razy odbije się od podłoża. 

Tiaaa. U nas najwięcej żelaźniaków miał wspomniany wcześniej chłopak z ojcem dyrygentem. Czasami, gdy gosposia zostawiała go samego, zapraszał wybranych do domu, gdzie można było pobawić się tymi cudami.

Wysłany przez: @nieprzypadek-pl

Gra w Zośkę i inne gry przytrzepakowe. Blokowy trzepak był miejscem spotkań, można się było na nim huśtać i wspinać (taka dzisiejsza integracja sensoryczna z której zrobiono naukę), służył też do rozgrywek w gałę, na jedną budę lub w dupniaka (tu jeden stawał na budzie a reszta odbijała piłkę podając w powietrzu. Podanie były liczone. W końcu ktoś strzelał na bramkę-trzepak i jeśli trafił gola, to bramkarz inkasował tyle kopów w tyłek, ile było podań. Jeśli obronił - niefortunny strzelec stawał na budę. Były różne wersje tej gry).

Na naszym podwórku akurat wykorzystanie trzepaka było minimalne. Po pierwsze stał obok śmietnika, w takim miejscu, że nie było szansy na "bramkę", po drugie przekrój prętów był prostokątny i o sporej przekątnej, więc niezbyt funkcjonalnie dla wszelkich ćwiczeń. Mieliśmy za to, przez długi czas, drabinkę. Pewnie miała być w kształcie smoka. Tam uskutecznialiśmy wszelkie ćwiczenia fizyczne. Te trudniejsze po południu, wtedy gówniaków już nie było w piaskownicy i można było ją przestawić nad piaskownicę. Natomiast najbardziej akrobatycznym sprzętem były huśtawki, z których, po odpowiednim rozbujaniu skakało się w dal. Pamiętam, że w czasie wakacji, gdy jeździliśmy do ośrodka wypoczynkowego do Wilgi, były takie huśtawki, które kręciły się w kółko. To był sztos. Aż się teraz dziwię, że nikt nigdy nie wyleciał na łeb z tej huśtawki.

 

Twtter is a day by day war


OdpowiedzCytat
PawelK
(@pawelk)
Member Admin
Dołączył: 6 lat temu
Posty: 5084
 

Jedziemy z kartami.

Na początku, jeszcze przed podwórkiem, karty były domeną babci. Babcia nauczyła układać pasjanse, z babcią graliśmy w wojnę, świnie a później w tysiąca i makao. Babcia miała wyświechtane karty, takie już miękkie i pachnące starością.

Drugim miejscem, gdzie grało się w karty były kolonie, obozy i zimowiska. Tutaj raczej tysiąc, makao i kuku. Później doszły oczko i kierki. I wreszcie poker. Pamiętam, że niektórzy na zimowisku grywali w brydża, ale ja się jakoś nigdy nie przekonałem.

Kierki zdominowały mój czas studencki. Wtedy zarówno na uczelni jak i na wyjazdach albo "kierowaliśmy" albo graliśmy w wybijanki czyli odwrotność warcabów. Na wydziale utworzyliśmy nawet ligę wybijanek.

Twtter is a day by day war


OdpowiedzCytat
Hebius
(@hebius)
Męber Moderator
Dołączył: 6 lat temu
Posty: 3481
Topic starter  

Z kart u mnie było jeszcze popularne 3-5-8. 


OdpowiedzCytat
PawelK
(@pawelk)
Member Admin
Dołączył: 6 lat temu
Posty: 5084
 
Wysłany przez: @hebius

Z kart u mnie było jeszcze popularne 3-5-8. 

Tak, też było, ale jakoś uleciało z pamięci.

Twtter is a day by day war


OdpowiedzCytat
Kustosz
(@kustosz)
Pan Samolocik Admin
Dołączył: 6 lat temu
Posty: 9118
 

Nie no, najpopularniejszą grą karcianą w czasach późnej podstawówki był tzw. Historyczny Upadek Japonii.


OdpowiedzCytat
PawelK
(@pawelk)
Member Admin
Dołączył: 6 lat temu
Posty: 5084
 
Wysłany przez: @kustosz

Nie no, najpopularniejszą grą karcianą w czasach późnej podstawówki był tzw. Historyczny Upadek Japonii.

Ano, ale reguł nie pamiętam zupełnie.

 

Twtter is a day by day war


OdpowiedzCytat
Strona 3 / 4
Share: