Forum

Kiedyś to były czas...
 
Notifications
Clear all

Kiedyś to były czasy czyli wspomnienia PRLu

Strona 2 / 5

Hebius
(@hebius)
Męber Moderator
Dołączył: 6 lat temu
Posty: 3488
Topic starter  

Dzieci miały kiedyś więcej swobody. I przeważnie musiały same wymyślić sobie zabawę.


OdpowiedzCytat
Nieprzypadek.pl
(@nieprzypadek-pl)
Member? Potwierdzony
Dołączył: 3 lata temu
Posty: 820
 
 
Wysłany przez: @pawelk

fifki. Trzeba było mieć rurkę, najlepiej ze starego długopisu

Kto miał automatyczny, czechosłowacki ołówek Koh-I-Noor ten rządził. Kilka ruchów i można go było rozkręcić, a gdy nadchodziła facetka lub psor - skręcić z powrotem w niewinne szkolne oprzyrządowanie. Bo przecież trwała nieustanna walka podziemia z aparatem represyjnym, niczym w Stawce Większej Niż Życie lub w Podziemnym Froncie. Ciągłe łapanki, przeszukania piórników i tornistrów, czasem nawet kieszeni, a po naszej stronie coraz to doskonalsze metody konspiracji. Akcja - reakcja. 

Kulki z plasteliny były ok, ale w ramach ewolucji uzbrojenia wymyślało się inne naboje, bardziej wyrafinowane: stalowe kulki z rozebranego łożyska, obślinione (wtedy twardsze) kulki papierowe, ale z wbitą szpilką z klasowej dekoracji itp.

Głównie po to by upolować klasowego kujona albo konfidenta tudzież lamusa.

Wysłany przez: @pawelk

Do tego standardowo gumka, najlepsza była kauczkowa.

Cholercia, skąd się brało wtedy te cienkie, jasno-brązowe gumki? Chyba z handlu wymiennego. Bo hacle najprościej było wygiąć z powyżej rzeczonych szpilek.

Wysłany przez: @pawelk

u nas pewnie specyficznie - pytki

Ach, pyty! U mnie stanowiły wyzwanie kolonijne. Co roku byłem wysyłany na jakieś 3-tygodniowe kolonie, gdzie oprócz apelów, podchodów, ognisk... panowała nuda. Jakże ją zabić? Dosypać wychowawcy laxigenu do żarcia? To oczywiste, ale nie zawsze się dało. A współzawodnictwo w pleceniu jak najdłuższej pyty to było coś! Skąd na koloniach wziąć stosowną izolację z której można było taką pytę zapleść? Oczywiście ze stołówki. Posiłki jadaliśmy w różnych stołówkach szkolnych lub w ośrodkach wczasowo-szkoleniowych, gdzie dla grup kolonijnych zestawiano w długie rzędy typowe dla epoki stoły: czworokątne laminowane blaty, stalowe nogi, a pod spodem siatka (niczym półka) z gumowej izolacji, gdzie można było odłożyć na czas posiłku torebkę lub gazetę. Posiłek miał wyznaczony czas, powiedzmy pół godziny. My siedzieliśmy w 2 rzędach, a wychowawca na szczycie takiej ławy. Cała sztuka polegała więc na tym, aby usiąść przy blacie, gdzie jeszcze była izolacja, w limitowanym czasie przeciąć gumową izolację (spróbujcie tępym nożem do smarowania chleba, ha!), rozplątać po omacku pod blatem z metalowego stelażu, zwinąć czyli zakosić jak najwięcej, nie poplątać, bo wtedy kaplica, nie zostać zauważony przez wychowawcę i konfidentów i... jeszcze zdążyć zjeść posiłek. Naprawdę trzeba było mieć sprawne rączki, by to wszystko niezauważenie ogarnąć. Łatwiej - gdy wychowawca aktualnie został potraktowany laxigenem, bo wtedy zostawaliśmy przy posiłku sami, można było na luzie nawet wejść pod stół. A gdy nie zdążyło się zjeść posiłku (lub wręcz nie dało się go spożyć, bo w zupie pływał laxigen albo jakieś glizdy lub żaba) trzeba było zajumać ze stołówki jak najwięcej kromek niezbyt świeżego chleba i słoik dżemu (a wtedy w nocy - hulaj dusza, biedy nie ma!). No plotło się te pyty po nocy, często pod kołdrą. Moja najdłuższa pyta miała ponad metr długości, była dwukolorowa: czarno-czerwona. Mistrzostwo świata. Nikt mi wtedy nie podskoczył, bo dostać taką pytą, to zupełnie inne odczucie niż mokrą, ręcznikową marchewą lub prześcieradłowym supłem. Taka pyta śmigała jak najlepsza milicyjna, szturmowa lolka. Też trzeba ją było chować, bo przecież tak samo jak w szkole - na koloniach też były naloty, wsypy, łapanki. Tak było. Ale udało mi się przywieźć na chatę tę wspaniałą pytę i była ze mną długie lata, skitrana przed wzrokiem rodziców. Aż pojawiła się narzeczona i gdy taka przy przeprowadzce spyta, po cholerę ci ta pyta? No i żal peel proszę Państwa. Do tej pory ją wspominam. RIP.  

 

   

Post został zmodyfikowany 2 tygodnie temu przez Nieprzypadek.pl

PawelK polubić
OdpowiedzCytat
PawelK
(@pawelk)
Member Admin
Dołączył: 6 lat temu
Posty: 5089
 
Wysłany przez: @maruta

Tymczasem ja sama pamiętam wiele sytuacji, które potencjalnie mogły skończyć się tragicznie.

Żeby nie było tak prosto, teksty, które pojawiają się w memach o tamtych czasach, mówią "i nic nam się nie stało", otóż nie.

U nas na osiedlu popularnym miejscem do pływania był kanałek żerański. Chłopaki jeździli na rowerach i oprócz pływania oczywiście skakali, na główkę. Jeden z najlepszych sportowców z podstawówki złamał kręgosłup. Do końca życia (zmarł w 2018 roku) poruszał się na wózku, zajmował się m.in. malarstwem, malował ustami.

A wracając do zabaw pirotechnicznych, to też było ich kilka.

Najprostsze i najmniej ryzykowne to podkładanie zapałek pod tramwaje. Wiecie, że jak się do pudełka zapałek, przy łebkach wsadzi kawałek draski i ułoży na szynie tramwajowej łebkami w stronę nadjeżdżającego tramwaju to wybucha z niezłym błyskiem? No to tak, tak się bawiliśmy.

Drugi pomysł, przy którym można było nieźle oberwać to karbid. Zdobywało się go na budowach. Później puszka z dziurką w denku, wkłada się karbid do puszki, zalewa wodą, z braku wody zawsze można było nasikać do puszki, zamyka się puszkę i po chwili podpala acetylen wydobywający się przez dziurkę. Pokrywka wystrzeliwała na całkiem niezłą odległość.

Poza tym wszelkiej maści zabawki kupowane pod kościołem i w sklepikach z mydłem i powidłem czyli pistolety na kapiszony i korki. Lepszy efekt był gdy się wrzucało je do ognia. Tak samo jak łuski od pistoletów, które były używane do wstrzeliwania kołków mocujących na budowach.

Twtter is a day by day war


OdpowiedzCytat
Nieprzypadek.pl
(@nieprzypadek-pl)
Member? Potwierdzony
Dołączył: 3 lata temu
Posty: 820
 

Wątek jest na tyle ciekawy i obszerny, że skoncentruję się wyłącznie na działaniach autorskich, które sam organoleptycznie przeżyłem a często boleśnie, ale również wesoło, doświadczyłem, a nie takich zasłyszanych od kolegów.

U nas do karbidu charchało się melą - obowiązkowo do zdobycznej, kremowej puszki po tureckiej herbacie Tomurcuk Earl Grey. A eksplozji należało dokonać pomiędzy dwoma blokami, w najwęższym miejscu, tak aby zmaksymalizować efekt hukowy, by aż zadrżały szyby w oknach. Kilka razy z bloku wyskoczył jakiś dziad, trzeba więc było zachować czujność. Najczęściej odpalaliśmy karbid koło naszej budy, pod blokiem przy ul. Sobieskiego, w którym niby mieszkał filmowy porucznik Borewicz. 

Na kapiszony, korki, kopcie i bączki muszę zebrać więcej czasu 🙂 bo te wspomnienia to prawdziwa petarda! Nie da się objąć krótkim wpisem.


PawelK polubić
OdpowiedzCytat
PawelK
(@pawelk)
Member Admin
Dołączył: 6 lat temu
Posty: 5089
 
Wysłany przez: @nieprzypadek-pl

kopcie i bączki

rzeczywiście też były, ale ni w cholerę nie przypomnę konstrukcji

Twtter is a day by day war


OdpowiedzCytat
PawelK
(@pawelk)
Member Admin
Dołączył: 6 lat temu
Posty: 5089
 
Wysłany przez: @pawelk
Wysłany przez: @nieprzypadek-pl

kopcie i bączki

rzeczywiście też były, ale ni w cholerę nie przypomnę konstrukcji

a jednak, jak się skupiłem, to gdzieś z zakamarków pamięci wydobyłem saletrę z cukrem w nakrętkach od wódki, tyle że według współczesnych metod do dziurki w nakrętce dołącza się lont, w tamtych czasach podpalało się z ręki. No i bączki nieźle popylały po podwórku, trzeba było uciekać żeby nie dostać w nogę.

 

Twtter is a day by day war


OdpowiedzCytat
Nieprzypadek.pl
(@nieprzypadek-pl)
Member? Potwierdzony
Dołączył: 3 lata temu
Posty: 820
 

Najsłabsza wybuchowa zabawka, to kapiszony, czyli miniaturowy ładunek wielkości 1-2 mm naklejony na papier: jako pojedyncze kółko lub w formie wąskiej taśmy. Aby doszło do eksplozji należało kapiszona mocno uderzyć lub spłaszczyć albo podpalić. Można było go położyć na torach - czekając na nadjeżdżający tramwaj, na chodniku i walnąć kamieniem, albo na balu przebierańców - wsadzić w stosowne miejsce w zabawkowym kowbojskim pistolecie: pod odciągany kurek, który po naciśnięciu spustu opadał na kapiszona i dawał umiarkowanej jakości wystrzał. Takie pikum-pikum dla przedszkolaków. Lepiej działała seria kapiszonów na zrolowanej tasiemce, bo wybuch był zwielokrotniony.

Do czego jeszcze można było użyć kapiszona? Do oduczenia ojca palenia papierosów. Wiadomo, że to obrzydliwy nałóg, a jeśli paliło się Extra-Mocne bez fitra, to śmierdziało w całym mieszkaniu. Fuj. Razem z brajdalem wpadliśmy więc na pomysł, że trzeba coś z tym zrobić. Najpierw próbowaliśmy z łatwopalnym Hermolem, nasączając tytoń w fajeczkach kroplą tego kleju. Ojciec jednak się połapał, że coś jest nie tak, bo hermol cholernie śmierdział. Oczywiście wina poszła na sprzedawczynię z kiosku lub producenta, bo nasza paczka była starannie i profesjonalnie przygotowana (a la Kloss): nacięta żyletką i następnie zaklejona niczym nówka sztuka. Gdy to "nie wypaliło" próbowaliśmy nafaszerować pety kapiszonami, ale tym razem też się nie udało, bo po wyjęciu warstwy tytoniu i wsadzeniu kapiszona, papierek był zmiętolony i ojciec ponownie się skapował, że coś jest nie tak i wyrzucił paczkę.

Nie daliśmy jednak za wygraną. Jeśli nie kapiszony, to... może korki? Te - podobnie jak kapiszony - kupowało się w niedzielę na straganie pod kościołem. Paczka kosztowała albo 5 albo 10 zł, tego dokładnie już nie pamiętam, a w środku, w kwadratowym tekturowym pudełku wysypanym trocinami, dostawało się 25 sztuk czarodziejskich korków. Żadną sztuką było wsadzić taki korek do lufy zabawkowego pistoletu, nacisnąć spust, iglica uderzała w wybuchający materiał i robiło się trochę więcej huku, niż w przypadku użycia kapiszonów. Korek składał się z wybuchowego różowego środka oraz otoczki z masy papierowej. Sztuka polegała na tym, aby ów środek - małą, różową kulkę - wyłuskać. Otoczka stanowiła zabezpieczenie (aby korek nie wybuchł np. w transporcie) ale też tłumiła wybuch. Jak odzyskać drogocenny środek? Delikatnie przyciskając korek palcem do blatu i turlając w tę i z powrotem. Po kilkunastu minutach rózowa kulka oddzielała się od otoczki i wypadała. Wtedy trzeba było bardzo ostrożnie ją podnieść i... (to potem).

Czasem jednak producent wypuszczał serię, która nie dawała się w ten prosty sposób rozbroić i należało wtedy papierową otoczkę delikatnie obrać paznokciami. Wiecie zapewne, że saper myli się tylko raz? To nie prawda. Wystarczyło przy takim obieraniu zahaczyć paznokciem o różowe wnętrze i następowała eksplozja. Tak, w dłoniach. Auć. Cholernie to było bolesne i... słone. Ów cudownie wybuchowy środek, czyli różowy cymes, to jakaś mieszanka siarki i chloranu potasu. Wybuchała gwałtownie i natychmiast wżerała się w dłonie, powodując bolesne oparzenia skóry i bąble. Próbując jakoś sobie ulżyć w cierpieniu, a nie mając pod ręką wody, naturalnym odruchem było "lizanie ran". Stąd wiem, że słone.

Największą wpadkę z korkami zaliczyłem kiedyś na lekcji religii w salce katechetycznej na ul. Bonifacego w Warszawie. Pamiętacie, że na religię chodziło się dodatkowo, po szkole, często wieczorami? No! I w takiej ciasnej salce, bo wielki kościół dopiero się tam budował, postanowiłem obrać korki. Chciałem je odpalić (czyli rzucić o glebę) przed wychodzącymi z religii kolesiami, ot tak, dla jaj. Żeby coś się działo. Korki obierałem na czuja, pod ławką i zgubiła mnie rutyna. Ksiądz akurat coś rysował na tablicy, odwrócony plecami, gdy u mnie pod ławką doszło do eksplozji. Ech, cholernie mocno zaciskałem wtedy zęby z bólu. Na szczęście nikt mnie nie wsypał, ksiądz nie wiedział co się stało, trochę był w szoku, bo oprócz huku śmierdziało siarką. Także ten. Ale to była dygresja.

Wracając do odzwyczajania ojca od papierosów obraliśmy z brajdalem porcję korków i gdy ten zapalił peta, rzuciliśmy mu pod nogi owe różowe kulki. Noooo, to było coś! W wąskim korytarzyku naszego eM konkretnie walnęło i zaczęło się błyskać. Ojciec z wrażenia i przerażenia zgubił peta, chyba się nawet wywrócił. My daliśmy nogę do swoich pokoi, ale nasz los był przesądzony. Ojciec wpadł w furię i dokonał egzekucji, tylko strzelało. Akcja-reakcja. 

O kopciach i bączkach następną razą.     


Maruta i PawelK polubić
OdpowiedzCytat
Nieprzypadek.pl
(@nieprzypadek-pl)
Member? Potwierdzony
Dołączył: 3 lata temu
Posty: 820
 
Wysłany przez: @pawelk

a jednak, jak się skupiłem, to gdzieś z zakamarków pamięci wydobyłem saletrę z cukrem w nakrętkach od wódki,

Tak, najlepiej "latały" tradycyjne Polmosy. Produkcja bączków, w odróżnieniu od obcowania z korkami, była całkowicie bezpieczna. Trzeba było:
- zakosić ciotce saletrę, używaną do peklowania mięsa,
- połączyć w proporcjach 1:1 z cukrem, co stanowiło stałe paliwo do naszej Wunderwaffe, (1)
- zatroszczyć się o kapsle po polskim białym złocie, nie było z tym problemów - wystarczyło pójść pod osiedlowy spożywczak lub poczekać na okazję "u cioci na imieninach, są kapsle i jest rodzina", (2)
- podważyć i wyłuskać ze środka kapsla tekturową bądź gumowaną podkładkę,
- napchać paliwo, przycisnąć podkładką, 
- zagiąć brzegi kapsla aby podkładka się mocno trzymała i paliwo nie wysypywało,
- całość delikatnie docisnąć pod butem,
- w dwóch miejscach, po metalowej stronie kapsla, wykonać szpikulcem dysze naszej rakiety czyli precyzyjne otworki - zrobione pod odpowiednim kątem, tak aby bączek nabrał ruchu obrotowego (to ważne),
- tuż przed odpaleniem bączka należało napchać w te dysze siarki zeskrobanej z zapałek i...
Teraz już trzeba było uważać. Liczyła się technika i doświadczenie. Najlepiej bączki odpalało się w parze: pierwszy - ogniomistrz przystawiał zapaloną zapałkę do siarki w otworach dysz, tak aby zainicjować zapłon, a drugi - 'rakietomistrz' (3) - trzymał bączka, jednocześnie trzymając nerwy na wodzy, bo w momencie zapalenia bączek już nie był niewinnym kapslem, a syczącą i spalającą się białym ogniem rakietą. Nie można jej było odrzucić, bo wtedy zaczynała rzyć własnym życiem i mogła polecieć w dowolnym kierunku - np. na tułów rakietomistrza, wypalając mu dziury w nowiutkiej kurtce (tak było). Jeśli by to była kurtka ortalionowa, a bączek by się w nią wtopił, mogło dojść do ciekawej reakcji (tak mogło być).
Należało więc bączek szybko odwrócić dyszami do ziemi, postawić na chodniku i... [tu można wstawić dowolny zwrot, trafnie opisujący szybkie oddalenie się z miejsca zdarzenia, na z góry upatrzone pozycje].

Im lepiej przygotowany i postawiony bączek, tym wyżej leciał lub efektowniej kręcił się w powietrzu wokół pola startowego. Moda na bączki pojawiła się ok. 1981 r. i wtedy na każdej przerwie wybiegaliśmy gazem przed szkołę, gdzie w zależności od długości przerwy, najlepiej pod presją że zostaniemy złapani (jest ryzyko = jest zabawa!) puszczaliśmy od kilku do kilkunastu bączków.  

(1) oczywiście w ramach ulepszeń i różnych eksperymentów zmienialiśmy proporcje, ale zbyt dużo saletry powodowało zbyt szybkie spalanie paliwa

(2) również kapsle podlegały modyfikacjom i próbom. Najtrudniej było zdobyć z rodzicielskiego barku wysoki kapsel od zachodniego koniaku, zastępując go chamskim Polmosem. Można się było narazić na sankcje. Okazywało się jednak, że te wielkie i z pozoru efektowne zakrętki, opatrzone zagranicznymi napisami, wcale nie chciały latać na polskich podwórkach. Widocznie miały wmontowane jakieś blokady czy coś. 

(3) "rakietomostrza" wymyśliłem teraz, na potrzeby niniejszego wpisu. Wg czatu GPT:

Tak, "rakietomistrz" brzmi epicko! 🚀🔥 Choć oficjalnie się go nie używa, to idealnie pasowałoby jako określenie mistrza w odpalaniu rakiet. Można by nim nazwać np.:

  • Elitarnego strzelca rakietowego,
  • Specjalistę od zaawansowanych systemów rakietowych,
  • Bohatera gry albo postaci z filmu sci-fi.

Brzmi jak ktoś, kto odpala rakiety z gracją artysty. Rakietomistrz – brzmi dumnie!


PawelK polubić
OdpowiedzCytat
Nieprzypadek.pl
(@nieprzypadek-pl)
Member? Potwierdzony
Dołączył: 3 lata temu
Posty: 820
 

I na zakończenie pirotechnicznej fazy: KOPCIE. To typowa podwórkowa chamówa, mówiąc językiem Dziennika Telewizyjnego lub PKF: "niebezpieczne w skutkach, karygodne i trudne do wytłumaczenia działanie osiedlowych elementów wywrotowych, gdyż jeszcze nie wiadomo, kto naprawdę za tym stoi”.

A owe działanie polegało na przygotowaniu pudełka od zapałek, wypchaniu go łatwopalnymi, kopcącymi materiałami (takimi jak: połamana linijka z plexi, potłuczona piłeczka od pingla, klisza fotogaficzna, siarka, jakieś pakuły lub sznurek, wszystko owinięte w sreberko), podpalenie, odczekanie aż plastik zacznie się topić, zdmuchnięcie ognia (co powodowało wydzielanie gęstego, śmierdzącego, czarnego dymu) i… tu już wedle uznania i fantazji:
- wrzucenie do windy w 15-pietrowcu na Iberyjskiej, wcześniej naciskając klawisze wszystkich pięter;
- wrzucenie na klatkę schodową bądź do piwnicy;
- podrzucenie na wycieraczkę klasowej koleżanki i wciśnięcie dzwonka do drzwi;
- wrzucenie do śmietnika na przystanku autobusowym;
itp.


PawelK polubić
OdpowiedzCytat
PawelK
(@pawelk)
Member Admin
Dołączył: 6 lat temu
Posty: 5089
 

Skoro już jesteśmy przy naukowych rozwiązaniach wspierających zabawę, to najbardziej rozwiniętą zabawką był prototyp telefonu. Nauczycielka fizyki powinna być dumna, tyle że nauczycieli zazwyczaj interesuje zrobienie programu a nie rozwijanie wiedzy i umiejętności.

Telefon składał się z cienkiego miedzianego drutu, żyletki i puszki po paście do butów. Drut trzeba było rozciągnąć pomiędzy blokami (tzn. z mojego pokoju do pokoju kolegi w bloku na przeciwko) i przywiązać do żyletki. Ale wpierw trzeba było w denku puszki po paście zrobić jedną dziurkę i przełożyć drut przez tę dziurkę. W pokrywce robiło sie wiele dziurek i zamykało puszkę. W ten sposób mieliśmy medium (drut - musiał być mocno napięty), membranę (żyletka) i słuchawkę (puszka) i już można było gadać z kumplem.

Twtter is a day by day war


OdpowiedzCytat
Nieprzypadek.pl
(@nieprzypadek-pl)
Member? Potwierdzony
Dołączył: 3 lata temu
Posty: 820
 

@pawelk no paczPan, tego nie znałem, może dlatego że kumple mieszkali ciut dalej, nie byłoby fizycznej możliwości pociągnięcia druta. Mogę tylko wspomnieć kolonijną zabawę w "głuchy telefon", która też dawała sporo radochy.

A jeśli chodzi o słuchanie, co bliźni mówią, to przytoczę inną historię. W naszym bloku z wielkiej płyty, po kilkunastu latach jego eksploatacji okazało się, że trzeba wymienić wszystkie rury. Pojawiły się więc dzielne ekipy panów Bolków, takich typowych w kufajkach, z berecikami i antenką, po to by pruć stropy i ściany oraz wycinać diaxem metalowe elementy. W wyniku powstania iskier u sąsiadów zapaliła się firanka, ale to drobny szczegół. Dzielni budowniczowie szybko ugasili pożar. I gdy skończyli swoje dzieło dewastacji, to... znikli, jakby w czarnej dziurze. Bo oni mieli taką czarodziejską umiejętność znikania. Rozpłynęli się na kilka tygodni, dosłownie zostawiając czarne otwory: zarówno w poziomach (można było zajrzeć sobie z pokoju do pokoju, a nawet na drucie przeciągnąć jakiś przedmiot), jak i w pionach. Nasze wielkopłytowe bloki i tak były dość akustyczne, ale teraz.... oj, Paaaanie, teraz to dosłownie słychać było każdy szmer, każde westchnięcie, rozmowę i awanturę oraz płacz.

No i do mieszkania nad nami, które przez długi czas stało puste, wprowadziła się wtedy rodzinka, która wróciła z zagranicznej placówki. Wyróżniali się nie tylko strojem, ale i... rodzajem trawiących ich problemów. Ech, te zachodnie filozofie, poprzewracało im się we łbach! Mianowicie byli to rodzice i ich nastoletnia cud-miód córka-blondynka. Ach, jakie tam były awantury, jakie płacze i lamenty. Jej pokój był bezpośrednio nad moim. No i gdy tak zastanawiałem się, co z tym fantem zrobić, bo mimowolnie czułem się trochę jak na spowiedzi w konfesjonale: czy zagadać, czy przełamać wrodzoną nieśmiałość i cośtam cośtam zaproponować, czy ją w jakiś sposób pocieszyć przez sufit, czy rozśmieszyć... i gdy tak trawiły mnie te gorące myśli, okazało się, że to co dla mnie jest sufitem, dla innych jest tylko podłogą. Pojawił się koleś, którego zresztą znałem z osiedla, co tu dużo mówić - też się wyróżniał. Jego ojciec prowadził jedyny w okolicy prywaciarski serwis marki BMW (firma chyba istnieje do dziś, potem stała się potentatem motoryzacyjnym), podjechał więc wypasioną bryką, zabajerował i zgarnął księżniczkę do siebie. I tyle ją widzieli. A krótko potem jej rodzice opuścili kwadrat nad nami i kupili segment na Sadybie. 

Ja natomiast w inny sposób wykorzystałem ów remont, w typowy dla siebie sposób, wesoło topiąc smutki w butelce... tym razem nie wutki, bo podprowadzając z piwnicy większość butelek pysznego porzeczkowego wina, które z mozołem naprodukował tatuś. Przepyszne to było, takie musujące. Do tej pory wspominamy z kumplami, jak obalaliśmy je na placu zabaw na Barcelońskiej, w takim drewnianym domku dla dzieci. No i cała wina za zniknięcie butelek poszła oczywiście na tych Bolków (którzy w piwnicach też wymieniali rury) "no, teraz wiadomo dlaczego sami zniknęli!" Takie to były czary mary.

Post został zmodyfikowany 2 tygodnie temu 2 times przez Nieprzypadek.pl

PawelK polubić
OdpowiedzCytat
PawelK
(@pawelk)
Member Admin
Dołączył: 6 lat temu
Posty: 5089
 
Wysłany przez: @nieprzypadek-pl

no paczPan, tego nie znałem, może dlatego że kumple mieszkali ciut dalej, nie byłoby fizycznej możliwości pociągnięcia druta.

U nas w linii prostej odległość była ok. 30-35 metrów w zależności od piętra i ulokowania mieszkania.

Twtter is a day by day war


OdpowiedzCytat
Yvonne
(@yvonne)
Member Moderator
Dołączył: 6 lat temu
Posty: 3686
 

Czytam Wasze wpisy i jako matce włos mi się jeży wszędzie!!! 🙂

Teraz nie mam czasu przeczytać wszystkich wpisów, ale na pewno przeczytam wieczorem, bo to szalenie ciekawe jest.

 

Ja nie mam takich historii.

Byłam bardzo grzecznym dzieckiem. Dużo się uczyłam i non stop czytałam książki.

W mojej rodzinie często wspominane jest powiedzenie mojej mamy skierowane do mojego brata i do mnie: "Tomek, do domu! Beata, na dwór!". 🙂

 

Coś z tym jest, chociaż oczywiście nie do końca to prawda, bo też często wychodziłam.

Wszak od zawsze jestem typem mocno towarzyskim.

Ale moje zabawy były grzeczne: podchody, wywoływanie duchów, jazda na sankach, nartach i łyżwach z górki nad rzeką (ulubionym zajęciem mojego młodszego brata, będącego wtedy pod moją opieką było zjeżdżanie w kierunku rzeki pełną parą i hamowanie dopiero metr przed końcem z głośnym śmiechem, kiedy ja już w stanie przedzawałowym zbiegałam z górki) itd.

Najbardziej ekstremalnym moim zachowaniem było huśtanie się na linach nad rzeką i skakanie z tychże lin do wody.

Nuda 🙂 

 

Nie chodziłam po dachach, ani z okna do okna, nie wzniecałam pożarów (Kustosz, Twoja historia na razie wygrywa!), nie jeździłam na windach ...

Ale też nie wychowywałam się na blokowisku, tylko na osiedlu domków.

Na pachtę też nie chodziłam, bo jakoś zawsze nieładne to dla mnie było 🙂

Post został zmodyfikowany 2 tygodnie temu 2 times przez Yvonne

OdpowiedzCytat
Nieprzypadek.pl
(@nieprzypadek-pl)
Member? Potwierdzony
Dołączył: 3 lata temu
Posty: 820
 
Wysłany przez: @yvonne

(Kustosz, Twoja historia na razie wygrywa!)

Ej, ale to jest jakiś czellendż? Jeśli tak, to chyba opowiem dlaczego mnie wywalili już z 1 klasy SP 🙂 


PawelK polubić
OdpowiedzCytat
Kustosz
(@kustosz)
Pan Samolocik Admin
Dołączył: 6 lat temu
Posty: 9120
 
Wysłany przez: @yvonne

Kustosz, Twoja historia na razie wygrywa!

Wysłany przez: @yvonne

Teraz nie mam czasu przeczytać wszystkich wpisów, ale na pewno przeczytam wieczorem, bo to szalenie ciekawe jest.

To tłumaczy dlaczego moja historia na razie wygrywa:) Przygody Pawła i Nieprzypadka biją moją na głowę.

Muszę być dotknięty jakimś rodzajem fobii (mizofonia?, fonofobia?), generalnie nie znoszę huku, głośnych, zwłaszcza niespodziewanych wystrzałów, nie lubię strzelania, nawet balonów nie dmucham z obawy, że pękną mi przed samym nosem. Unikałem więc tych wszystkich chłopackich zabaw (korki, karbid, saletra etc), które wiązały się z niespodziewanym hałasem, dzisiaj unikam min fajerwerków wystrzeliwanych z bliska.

Pamiętam za to rurki i strzelanie plasteliną, czasem uzbrojoną wygiętą szpilką, pamiętam proce ze sztywnego kabla i amunicję, w moim wypadku bolce (sztywny cienki kabel wygięty w literę U) czyli jednak wersja soft, pamiętam obowiązkowe wyposażenie w scyzoryk albo finkę i oczywiście grę w pikuty (nawet niezły byłem) i państwa. Graliśmy jeszcze w hacele (takie śruby do podków końskich), które podrzucało się i łapało na różne wymyślne sposoby. Zrzucaliśmy kule śniegowe na samochody z kładki dla pieszych, chodziliśmy też na dzierżawę (czyli szaber) najczęściej do pobliskich ogródków działkowych i robiliśmy włamy do stolarza po jakieś tam gwoździe i deski:) Ale przy wyczynach kolegów Pawła i Nieprzypadka to wszystko pikuś:)


OdpowiedzCytat
Nieprzypadek.pl
(@nieprzypadek-pl)
Member? Potwierdzony
Dołączył: 3 lata temu
Posty: 820
 

Motto niniejszego wątku powinna stanowić piosenka Kultu "Amnezja"

Ileż tam kluczowych słów! Moim kluczem do wielu furtek był z pewnością Wyścig Pokoju, ale żeby za bardzo nie kluczyć, muszę znaleźć trochę wolnego, by to opisać, a teraz mam mały wyścig z czasem. 

Generalnie na jedno chciałem "tak na szybko" zwrócić uwagę: nie dość, że przeżyliśmy, przeszliśmy prawdziwą szkołę przetrwania i radzenia sobie w ekstremalnych warunkach, to nie mieliśmy (a przynajmniej ja) czasu na nudę. To była prawdziwa WOLNOŚĆ pisana wielkimi literami i odmieniana przez wszystkie przy- i nieprzypadki, pomimo ogólnego braku wolności i wydaje mi się (mam nadzieję, że jeszcze świadomie), że nie zamieniłbym jej nigdy na obecne zniewolenie przed małym ekranem tego czy innego urządzenia. 

A teraz, z pieśnią na ustach, ruszam w kierat... "Wyścig Pokoju trzecie miejsce w świecie, ale wy o tym nic nie wiecie lalala"

c.d.n.


OdpowiedzCytat
PawelK
(@pawelk)
Member Admin
Dołączył: 6 lat temu
Posty: 5089
 

Teraz trochę o zabawach rozwijających ogólną fizyczność, w szczególności, dla chłopców to była piłka nożna.

W przeciwieństwie do dzisiejszego świata, w piłkę grało się wszędzie, a boiska były ogólnodostępne. My w okolicy do 200 metrów, czyli prawie widocznej z okna mieszkania, mieliśmy 4 boiska. Jedno na podwórku, w sumie nie było to boisko tylko wybetonowany placyk wielkości 20x15 metrów, który w zależności od potrzeby był boiskiem, kortem tenisowym albo nawet lodowiskiem. Tutaj, o ile starsi właśnie grali w tenisa, graliśmy w piłkę. Za bramki służyły drewniane ławki. Kształtem zbliżone do tej, tylko mialy jeszcze poręcze.

No i były przestawialne co było kluczowe, bo w razie potrzeby służyły jako siatka do tenisa, lub siatko-nogi. Same poręcze nie miały znaczenia, bo i tak odwracało się je tyłem. Tutaj nie było zmiłuj, ławka niska, trudno w nią trafić, więc waliło się mocno. To właśnie w takiej grze młodsza siostra kolegi, stojąca na bramce złamała rękę, po obronie.

Gdy było więcej osób, przenosiliśmy się na drugą stronę ulicy. Na bojo, czyli boiska szkolne. Były dwa. Jedno asfaltowe 40 x 20 metrów, drugie z czerwoną mączką 50 x 30 metrów. Na pierwszym były bramki do ręcznej, na drugim większe, takie dla dzieciaków całkiem duże.

Ale to nie wszystko bo gdy było nas dużo, tak 10x10 to było jeszcze klepisko (czyli niby trawa ale wydeptana setkami nóg piłkarzy) na terenie niczyim. Teraz stoi tam apartamentowiec, wtedy było boisko wielkości 30 (albo szersze jak trzeba było) na prawie 100 metrów. Z pełnowymiarowymi bramkami.

Oprócz standardowych meczów były jeszcze gry pozwalające na pokazanie umiejętności. Wspomniana już siatko (ławko) - noga, czyli gra 2x2 przez ławki, do złudzenia przypominająca debel tenisowy. Graliśmy również w piaskownicę. Zdarzało się, że gówniarze, czyli zazwyczaj młodsze rodzeństwo, nie korzystało z piaskownicy. Wtedy jedna osoba broniła piaskownicy a kilka poza próbowała kopnąć piłkę tak, żeby ta upadła na piasek. No i bardzo lubiane kwadraty. Na asfalcie podwórka rysowało się kwadrat, dzieliło na cztery kwadratowe części i graliśmy. Gra polegała na tym, żeby trafić w pole przeciwnika, tak aby on nie opanował piłki (czyli piłka wyleciała poza pole gry lub odbiła się drugi raz).

Twtter is a day by day war


OdpowiedzCytat
Kustosz
(@kustosz)
Pan Samolocik Admin
Dołączył: 6 lat temu
Posty: 9120
 

U mnie nie było gdzie grać w nogę. Graliśmy na podwórku między samochodami - krawężniki, słupy, piaskownica, to wszystko stało na "boisku". Żeby pograć na w miarę normalnym placu z trawą trza było kawał iść więc nie często była okazja.


OdpowiedzCytat
PawelK
(@pawelk)
Member Admin
Dołączył: 6 lat temu
Posty: 5089
 

Graliśmy nie tylko w piłkę. Pewnie wszyscy wiedzą, ze grało się w kapsle.

Kapsle od butelek z napojami gazowanymi albo od piwa. Najlepsze były "prostaki" czyli te, które udało się zdjąć z butelki bez wyginania. Czasami trzeba było podklepać, żeby wyprostować.

Do kapsli wkładało się tzw. "koszulki" czyli specjalnie rysowane na kartkach kółka z flagami lub wycinane z atlasów geograficznych flagi państw. Później przeszliśmy na bardziej wysublimowane rozwiązania - zalewaliśmy kapsle woskiem i czasami dodatkowo do ciepłego wosku przyklejaliśmy flagi.

Najbardziej znaną i popularną grą były wyścigi. Kredą na asfalcie rysowało się trasę. Trzeba było pstrykać kapsel po asfalcie tak aby doleciał jak najdalej nie wypadając z trasy. Dla utrudnienia rysowaliśmy również trasy przerywane, wtedy trzeba było przeskakiwać z "wysepki" na "wysepkę".

Rzadziej graliśmy mecze. Na asfalcie rysowane było tym razem boisko. Jeden kapsel był piłką, w którą trzeba było trafiać kapslami ze swojej drużny. Gole zdobywało się trafiając "piłką" w narysowaną bramkę.

Gdy zbyt dużo osób chciało grać w wyścigi, graliśmy "dookoła bloku". Blok był otoczony płytkami chodnikowymi (jeden rząd). W ten sposób trasą wyścigu była "ścieżka" z płytek chodnikowych.

Gdy padał deszcz graliśmy w bloku. Na czwarte piętro i z powrotem.

Twtter is a day by day war


OdpowiedzCytat
Kustosz
(@kustosz)
Pan Samolocik Admin
Dołączył: 6 lat temu
Posty: 9120
 
Wysłany przez: @pawelk

Pewnie wszyscy wiedzą, ze grało się w kapsle.

Ech, kapsle. Lubiłem i lubię, jeszcze całkiem niedawno grałem w kapsle z córkami i innymi dzieciakami z podwórka.


OdpowiedzCytat
Strona 2 / 5
Share: