I uważasz, że masz obowiązek wynikający z RODO zamazywać dane adresowe na takim skanie?
W Redakcyjnej poczcie "Świata Młodych" informacje tego typu pojawiały się na tyle często, że trafiłem na przykład otwierając pierwszy przypadkowy numer gazety (Świat Młodych 1975-05-24 nr 062).
I uważasz, że masz obowiązek wynikający z RODO zamazywać dane adresowe na takim skanie?
wolę tak, niż nie. Nie kosztuje mnie to. Teoretycznie ci ludzie nadal tam mogą mieszkać. Skoro ktoś zdecydował, że RODO wymusza likwidację listy lokatorów.
Twtter is a day by day war
Ludzie w przekonaniu, że to wymusza RODO odeszli też od umieszczania nazwisk na własnych drzwiach, co jeszcze niedawno (20 lat temu) było dość powszechną praktyką.
A tradycyjne spisy lokatorów nie podlegają RODO:
https://gdpr.pl/tradycyjne-spisy-lokatorow-nie-podlegaja-rodo-wyjasnia-berlinski-organ
Ludzie w przekonaniu, że to wymusza RODO odeszli też od umieszczania nazwisk na własnych drzwiach, co jeszcze niedawno (20 lat temu) było dość powszechną praktyką.
A tabliczki na drzwiach nie były pochodną braku numerowanych mieszkań? W sumie nigdy się nad tym nie zastanawiałem. Moi dziadkowie mieli, rodzice już nie. 20 lat temu nie sądzę, żeby w Warszawie ktoś umieszczał tabliczki na drzwiach.
Twtter is a day by day war
W sumie nie wiem. Numery mieszkań na drzwiach za PRL-u były raczej powszechne. Być może odejście od wizytówek wynikło ze zwykłej zmiany mody. Jak się wprowadzałem ćwierć wieku temu do bloku, w którym nadal mieszkam chyba na każdych drzwiach była jakaś wizytówka - ładniejsza (wygrawerowana) czy jakaś tańsza (dziadek chyba swoją sam zrobił) ale była. Z biegiem czasu ludzie zaczęli wykupować mieszkania komunalne, wymieniać drzwi z PRL-owskich na jakieś lepsze i przy okazji tej wymiany wszystkie wizytówki poznikały, co się zbiegło też z pojawieniem RODO, zniknięciem listy lokatorów z tablicy na parterze i z wymianą domofonu na taki, gdzie się wybierało numery zamiast wciskać guzik przy nazwisku i numerze lokalu.
Numery mieszkań na drzwiach za PRL-u były raczej powszechne.
Ja patrzyłem raczej na to co było przed wojną i jeszcze w czasie. Nie wiem jak było później. Przed wojną listy były adresowane na budynek i nazwisko, książki adresowe też nie podawały numeru mieszkania. W tej sytuacji naturalnym by było, że na drzwiach ludzie mają tabliczki z nazwiskami. No i pozostały nawyki. Dlatego moi dziadkowie mieli wizytówkę a rodzice już nie.
Twtter is a day by day war
Na przełaj z 1984, oj fajne to były czasy.
BTW, RODO i adresy 🙂
Pawle, dlaczego dyskusja zapoczątkowana tym postem akurat w tym wątku? Proponuję gdzieś przenieść (do Magdy?) bo nijak się ma do tematu.
Pawle, dlaczego dyskusja zapoczątkowana tym postem akurat w tym wątku? Proponuję gdzieś przenieść (do Magdy?) bo nijak się ma do tematu.
Chyba dyskusja poszła w niespodziewanym kierunku. Zrobiłem nowy temat, gdyby ktoś chciał powspominać jak to za dzieciaka biegało się po rusztowaniach 🙂
Twtter is a day by day war
gdyby ktoś chciał powspominać jak to za dzieciaka biegało się po rusztowaniach 🙂
Wiem, że "bieganie po rusztowaniach" to tylko hasło wywoławcze tematu, ale mogę też potraktować je wprost. Bo rzeczywiście po rusztowaniach biegałem, a nawet z nich skakałem, z wysokości pierwszego piętra co prawda, ale nie było to ani łatwe ani bezpieczne.
A poza bieganiem. Bawiłem się kiedyś zapałkami na budowie sąsiedniego bloku. Wybudowano parter i całość została zabezpieczona przed zimą słomą i folią w jakiejś odeskowanej konstrukcji. Podpaliłem tę słomę ale nie spodziewałem się, że od razu wybuchnie wielki pożar. Spietrałem się nie na żarty i próbowałem gasić płomienie czerpiąc wodę z pobliskiego rowu wiaderkiem z piaskownicy. Zlecieli się dorośli, z wiadrami, gaśnicami i jakoś udało się to opanować bez straży pożarnej. Ja przerażony uciekłem do domu. To była jakaś wczesna podstawówka i bałem się, że zabiorą mnie do poprawczaka. Kiedy do mieszkania zapukali sąsiedzi, byłem pewien, że przyszli po mnie. A oni chcieli pogratulować mnie i moim rodzicom, że mają dzielnego syna, który samotnie rzucił się gasić płomienie dziecięcym wiaderkiem. Zostałem bohaterem:)
Bawiłem się kiedyś zapałkami na budowie sąsiedniego bloku. Wybudowano parter i całość została zabezpieczona przed zimą słomą i folią w jakiejś odeskowanej konstrukcji. Podpaliłem tę słomę ale nie spodziewałem się, że od razu wybuchnie wielki pożar. Spietrałem się nie na żarty i próbowałem gasić płomienie czerpiąc wodę z pobliskiego rowu wiaderkiem z piaskownicy.
No to nieźle dałeś. Moim największym przestępstwem było rzucanie śnieżkami w autobusy komunikacji miejskiej. Niestety nie zostałem bohaterem, bo jednym z kierowców był sąsiad z naszego bloku, który doniósł opiekunce mojej młodszej siostry. Na szczęście rozeszło się po kościach.
Twtter is a day by day war
Bo rzeczywiście po rusztowaniach biegałem, a nawet z nich skakałem, z wysokości pierwszego piętra co prawda, ale nie było to ani łatwe ani bezpieczne.
Z zabaw, które teraz nikomu by do głowy nie przyszły, a my jakby nic wracaliśmy później do domu to:
oczywiście to łażenie po rusztowaniach, gdy blok był ocieplany. W naszym przypadku to niezbyt wysoko, tylko cztery piętra,
skakanie przez rowy, zarówno gdy kładzione były kable telko jak i wymieniano hydraulikę,
wchodzenie po balkonach na czwarte piętro,
wchodzenie po konstrukcji schodów w bloku (schody były nie murowane tylko w środku budynku była metalowa konstrukcja ze stopniami), oczywiście też na czwarte piętro,
ganianie się po dachu na czteropiętrowcu, moi koledzy z klasy bawili się w chowanego na falowcach przy Wysockiego czyli na wysokości 11 piętra (tam była winda, więc był jeszcze poziom 11),
zabawa w chowanego na budowie Trasy Toruńskiej,
wyścigi w równoległych rurach gazowych kładzionych przy Toruńskiej od Wysockiego do Skrajnej,
jeżdżenie na suficie windy w 10 piętrowcu,
"szaber" w ogrodach wysiedlonych domów przy stacji przeładunkowej pomiędzy Wysockiego a FSO (wtedy torów było kilka a nad nimi taka standardowa stalowa kładka jak na wielu dworcach w tamtych czasach, zaraz za torami było zejście na ten wysiedlony pas). Chodziliśmy tam po jabłka, śliwki, orzechy, kasztany i... kwiaty dla mam 🙂 Drugim miejscem, gdzie chodziliśmy głównie na jabłka to również wysiedlony teren, ale tam już nie pamiętam żeby były budynki - pomiędzy torami tramwajowymi od Poborzańskiej do Bazyliańskiej. Teraz tam są bloki i Park Bródnowski, kiedyś były "sady".
Były jeszcze gry i zabawy, ale o tym później.
Twtter is a day by day war
No to my wpadliśmy na genialny pomysł skakania po blankowaniach murów staromiejskich. Oprócz tego uprawialiśmy „wspinaczkę skałkową” (nikt tego oczywiście tak nie nazywał) na tych murach - były miejsca gdzie wystawały cegły, resztki po jakichś basztach chyba.
Koło domu mojej stryjny kładli rury wodociągowe (chyba, generalnie rura o średnicy ponad metr). No to postanowiliśmy z kumplem zejść do wykopu i pójść sobie na spacer taką rurą. Bo byliśmy ciekawi czy dojdziemy do filtrów. A że nie mieliśmy latarek, to zrobiliśmy sobie pochodnie z jakichś papierzysk... Dwóch geniuszy normalnie, żaden nie pomyślał że otwarty ogień zużywa tlen. Ale przeżyliśmy 😉 Choć do filtrów nie doszliśmy, w sumie pewnie ze sto, dwieście metrów w głąb się zapuściliśmy.
A co do podpalania, to podpaliliśmy kiedyś skrzynię z „czymś” w mojej piwnicy. Bo byliśmy ciekawi czy to się pali. Zaczęło się tlić, ale bez żadnych efektów, więc sobie poszliśmy. A po kilkunastu minutach dosyć dokładnie zadymiło całą klatkę schodową, na szczęście pożaru jako takiego nie było. To coś to o ile dobrze pamiętam były trociny, jak się okazało potem.
„Nie chcę pani schlebiać, ale jest pani uosobieniem przygody. Gdy patrzę na panią łowiącą ryby, pływającą po jeziorze, nie wyobrażam sobie, aby istniała bardziej romantyczna dziewczyna”
P.S. w wieku ca. 14-15 lat jeździliśmy rowerami zamkniętym odcinkiem Trasy Toruńskiej przez Wisłę i na kanałku na Kępie Potockiej jeździliśmy po lodzie. Moi koledzy w tym samym czasie bawili się w przejeżdżanie pociągami towarowymi przez Most Gdański - czepiali się po stronie praskiej żeby zeskoczyć za Wisłą.
Twtter is a day by day war
Mamy wspominać swoje najbardziej nierozsądne zabawy z dzieciństwa?
U mnie to chyba będzie przechodzenie z pokoju do pokoju przez okno.
To w sumie nawet samochodzikowe trochę, bo tak się popisywałem na letnich koloniach w Lesku (wakacje chyba po szóstej klasie podstawówki). Kolonie były w jakimś internacie chyba - PRL-owski kilkupiętrowym budynku zbudowanym niedaleko żydowskiego cmentarza (wzgórze z cmentarzem było bezpośrednio za tym budynkiem). Pokoje chłopców były na drugim czy trzecim piętrze.
Sprawdziłem jak to teraz wygląda - kirkut jest w tych drzewach po lewej, a drogą z prawej można dojść bezpośrednio do synagogi.
O, to z pewnością mój temat! 🙂
W różnych miejscach przywołuję takie wspomnienia, na przykład > tu, powoli zaczyna mi się już mieszać, o czym pisałem, a o czym nie. Gdyby nam znowu zaserwowali jakąś piękną pandemię, z przyjemnością bym przysiadł i zaczął te wszystkie strzępki wspomnień jakoś lepić, bo przecież są ich dziesiątki albo i więcej.
Wszak nie byłem grzecznym dzieckiem, a ogień był jednym z tych żywiołów, który mnie fascynował. Gdyby nie refleks rodziców, z pewnością bylibyśmy bezdomni. Płonące na Stegnach i Sadybie łąki? Różne eksperymenty dymne i pirotechniczne? - To przecież standard. Czy łobuzerka? Patrząc na efekty, np. na spalone windy - z pewnością. Czy jest się czym chwalić? Zależy w jakim gronie - w szerszym - zapewne nie. Sam bym teraz tego nie zrozumiał i piętnował.
Okoliczności łagodzące lub usprawiedliwiające? Dzieci osiedla, które prawdziwych łobuzów z sąsiedztwa znali, lecz raczej unikali. A wiele zachowań było efektem braku czasu ze strony rodziców (wszak porządnych ludzi, którzy starali się jak mogli), próba zabicia nudy, zero alternatyw dla "nadpobudliwych" lub po prostu ciekawych świata dzieci, które miały wolne sloty czasowe po budzie, klucz na szyi i chciały coś ciekawego robić i przeżyć jakieś przygody - jak bohaterowie ulubionych komiksów (a metody ich zdobywania to również ważny i całkowicie szalony element tamtych czasów).
Wrócę do gier i zabaw.
UWAGA! Każdy chłopak od małego miał nóż! Nie ważne, scyzoryk, kozik czy finkę, ważne że można było się bawić. A zabawy były różne:
pikuty - czyli wbijanie noża w ziemię z kolejnych miejsc na ciele.
statki - najmniej pamiętam zasady, generalnie każdy wybierał sobie figurę geometryczną, którą rysował na ziemi po wbiciu noża, można atakować przeciwnika trafiając w jego "statek", odpadali ci, którzy stracili wszystkie.
państwa - czyli koło podzielone na części (tyle ilu graczy), każdy stoi na swojej części i rzuca w "państwo" kogoś innego. Jeśli nóż się wbije to stojąc na swojej części z miejsca, w którym się wbiło, odcina się ziemię przeciwnika. Odpada ten, który nie jest w stanie stać na swoim terenie.
Twtter is a day by day war
Okoliczności łagodzące lub usprawiedliwiające?
Dzieci to po prostu dzieci i nie myślą tak, jak osoby dorosłe. To samo zresztą dotyczy młodzieży. Czasem nam się zdaje, że jak ktoś już wygląda na dorosłego to myśli jak dorosły, ale wcale tak nie jest. Ciało dojrzewa szybciej niż mózg.
Co do zabaw - noże nigdy mnie nie fascynowały - pikutę kojarzę, ale nie pamiętam, bym w nią grywał.
Fascynacja ogniem też szczęśliwie nie była moim udziałem. Zwykłe ognisko tak, ale już z jakimiś atrakcjami typu wrzucanie niewybuchów (u mnie na wsi jeszcze tak do końca zeszłego wieku młodzi piromani nie mieli żadnego problemu z wyszukaniem niewybuchów w pobliskim lesie) było mi całkiem nie po drodze, dzięki czemu nadal mam wszystkie palce u rak, a młodszy kolega brata chyba tylko osiem i szklane oko.
Kolejna porcja pt. "gry i zabawy" to narzędzia bojowo-zaczepne 🙂
Po pierwsze i najprostsze - fifki. Trzeba było mieć rurkę, najlepiej ze starego długopisu. I kulki - oczywiście z plasteliny. Kulkę wkładało się do ust i starym indiańskim zwyczajem wydmuchiwało przez tę fifkę. Zabawa mogła być w stylu sportowym - czyli strzelanie do celu (woźni nienawidzili tego, bo plastelina była wszędzie) lub do siebie. Najwięcej problemów oczywiście sprawiało to dziewczynom, którym plastelina przyklejała się do włosów.
Po drugie - haclówy. Z grubego drutu, u nas zazwyczaj miedzianego, ale o tym dalej, robiło się procę w kształcie litery Y ale nie klasycznej, tak jak ojcowie mieli z drewna, tylko z górną częścią w kształcie otwartego prostokąta. Do tego standardowo gumka, najlepsza była kauczkowa. Z cieńszego drutu robiliśmy hacle - niewielkie haczyki. Bolało, gdy się dostało takim haclem, niemiłosiernie. Nauczyciele tępili to strasznie, bo trafienie w oko mogło się bardzo źle skończyć. Aczkolwiek nie pamiętam takiego zdarzenia ze szkoły.
I u nas pewnie specyficznie - pytki. Z kolorowego drutu, wynoszonego ze śmietnika pobliskiej centrali telefonicznej, gdzie można było wejść gdy ktoś zapomniał zamknąć furtkę, albo w weekend, gdy pracownicy techniczni nie pracowali, przez płot, pletliśmy "narzędzie" do bicia. Choć nie do końca i zawsze, bo te krótsze (długość zależała od zdobytych kabli) przyczepiało się do szlufki przy spodniach. [wyjaśniając te kable - zazwyczaj były grube w czarnej osłonie a w środku kilkadziesiąt cienkich różnokolorowych kabelków. Standardowo były kolory - źółty, czerwony, zielony i niebieski, czasami były takie z czarnymi i białymi a zupełnym kosmosem było gdy kabelki miały osłony cieniowane, najczęściej zielono-niebieskie].
Twtter is a day by day war
Jak wspominam moje dzieciństwo i młodość to czasem się dziwię, że przeżyliśmy... Zwłaszcza że z wiekiem przyszły zmiany nie tylko psychiczne (większa świadomość zagrożenia), ale i fizyczne, na przykład padł mi zmysł równowagi. Ale kiedy tak wspominam to wszystko zastanawiam się czasem, co wtedy myśleli rodzice? Nie jako zarzut, broń Boże. Tylko że mam obecnie dziesięcioletniego siostrzeńca i nie wyobrażam sobie, żeby jego rodzice pozwalali mu znikać na godzinę czy dwie bez wiedzy, gdzie jest i co robi. A ja nie miałam problemu, żeby w wieku siedmiu lat latać z rówieśnikami nad rzekę i łapać kolki. Albo na wczasach iść do lasu na jagody (ok, wtedy miałam z 11 lat). Albo na jeziorze wypływać sama poza kąpielisko. Plus oczywiście wszelkie dziwne zabawy i chodzenie po dziwnych miejscach, ale nie wiem, o jakiej części tego rodzice wiedzieli. Teraz co jakiś czas przypominane są jakieś tragiczne wypadki sprzed lat, kiedy to dzieci bawiły się w niebezpiecznych miejscach i zginęły. I ludzie biadają nad brakiem opieki. Tymczasem ja sama pamiętam wiele sytuacji, które potencjalnie mogły skończyć się tragicznie. To było normalne, że rodzice pod względem samodzielnego spędzania czasu zostawiali dzieciom ogromną swobodę.