To też było dawno, naście lat temu. Wybraliśmy się na wycieczkę po kilku Parkach Narodowych Stanów Zjednoczonych. Parków w Stanach jest mnóstwo i objechanie wszystkich jest wyzwaniem nawet dla mieszkańców Stanów a co dopiero dla turystów z Europy więc ograniczyliśmy się do czterech ale za to jakich. Odwiedziliśmy w kolejności: Grand Canyon, Bryce Canyon, Zion Canyon i wreszcie Joshua Tree NP. Do miejsc, które warto odwiedzić po drodze dorzucę w ramach bonusu Page, które wtedy było jeszcze niezbyt popularne, teraz chyba wszyscy widzieli już zdjęcia z obu cudów natury, które można tam zobaczyć.
Zaczynamy od
Wielkiego Kanionu
W przeciwieństwie do większości odwiedzających Kanion my tutaj nie tylko nocujemy (Grand Canyon Village) ale również chodzimy. A raczej schodzimy. Do Kanionu przyjechaliśmy w miarę wcześnie, zostawiliśmy bagaże w motelu, dojeżdżamy na parking przy zejściu do Kanionu i wybieramy się na dwudziestokilometrowy trekking w dół Kanionu (20 w dwie strony). Szlak nazywa się Bright Angel i wiedzie do Plateau Point, z którego można dojrzeć już rzekę Kolorado. Po drodze mijamy wycieczki, które docierają do połowy trasy na mułach. Na górę docieramy tuż przed zachodem słońca. To dodatkowa atrakcja w tym miejscu.
Tam na końcu tej ścieżki jest cel naszej wycieczki.
Na górę trzeba jeszcze wrócić.
Dzień później króciutki szlak w bardziej zalesionej części Kanionu i odwiedzamy Desert View Watchtower.
I jedziemy do
Page
Dojeżdżamy wieczorem więc wszystkie atrakcje będziemy oglądać w dniu następnym. Page to miasto, w którym biznes prowadzony jest przez Indian Navajo (tak, tych od szyfrantów z czasów drugiej wojny światowej).
Oprócz miejsc, które odwiedzają turyści, Page jest również popularne ze względu na jezioro Powell. Widać to po ilości jachtów na kolejnych mijanych przez nas „parkingach”.
Pierwszym miejscem, które należy odwiedzić ale do tego trzeba mieć dobre warunki słoneczne to Kanion Antylopy. Kanion Antylopy jest na terenie rezerwatu Navajo i dlatego odwiedza się go w zupełnie inny sposób niż Parki Narodowe. Swój samochód zostawiamy na parkingu przy rezerwacie (za drobną opłatą) a następnie kupuje się bilety do Kanionu i jedziemy rozsypującym się Jeepem (pęknięta przednia szyba, gdy nasza przewodniczka-kierowniczka chciała otworzyć okno to klamka do otwierania pozostała jej w ręku) do wejścia do Kanionu. Historia odkrycia, którą opowiadała nam przewodniczka jest trywialna: dziecko wypasające bydło na skromnym w rośliny terenie weszło pomiędzy skały i… zobaczyło piękno, które teraz oglądają ludzie przyjeżdżający z całego świata.
Tę czarną skałę nazywają „wąż”.
Po wyjściu z Kanionu jedziemy dosłownie kawałek aby dojść do przełomu rzeki Kolorado, który pojawia się na wielu pocztówkach i obrazach – Horseshoe Bend. Teraz pewnie jest trochę łatwiej zrobić zdjęcie całości jeśli ktoś korzysta z drona. Zdjęcia robione kilkanaście lat temu zawsze ucinały którąś część widoku. Ale i tak było pięknie.
Jeszcze na chwilę zatrzymujemy się popatrzeć na jezioro Powell i tamę na rzece Kolorado i długa droga do kolejnego cudu natury.
To jest
Bryce Canyon
Aby dostrzec piękno architektury „wybudowanej” przez naturę przez Bryce trzeba się przejść, trzeba zejść na dół kanionu i oglądać „wieże” będąc pod nimi, samo oglądanie z góry to tylko połowa sztuki. Nam trekking po kanionie zajął kilka godzin. Niestety niektóre ścieżki były zamknięte ze względu na leżący jeszcze śnieg. Ale i tak piękno skał zrekompensowało długą drogę do parku.
Drogę do kolejnego miejsca dzielimy na pół, nocujemy „w trasie” aby dzień później dojechać do
Zion Canyon
To całkiem inny kanion niż te dwa poprzednie (nie licząc Antylopy). Dlaczego inny? Bo tym razem nie podjeżdżamy od góry tylko „normalnie”, tak jak u nas w doliny. Teraz trzeba będzie się wspinać. Po Zionie nie wolno jeździć swoim samochodem, to też odróżnia ten park od poprzednich. Tutaj można poruszać się elektrycznymi busikami, które mają na dachu panele słoneczne. W Zionie byliśmy w niedzielę i było to widać po ilości ludzi wędrujących po szlakach. Tutaj też nie mogliśmy zrobić wszystkich szlaków, ten najciekawszy, który wymaga przejścia korytem rzeki, był zamknięty ze względu na wysoką wodę.
Widzicie tutaj wspinających się ludzi?
Nocujemy w motelu niedaleko w miejscowości o nazwie Hurricane. Dzień później już jest mniej ludzi i łatwiej było poruszać się po szlakach.
„Angels landing”. Tam idziemy (ja jak zwykle poczekałem po drodze).
Następny dzień poświęcamy na podróż. Bazę mamy w miejscowości Twentynine Palms tuż przy wjeździe do parku
Joshua Tree
To ciekawa miejscowość, posadowiona po obu stronach szosy. Okazuje się, że jest bardziej popularna wśród przyjezdnych ze względu na położoną niedaleko bazę marines (do których przyjeżdżają w odwiedziny rodziny), niż turystów odwiedzających park. Prawdę mówiąc turystów w parku było tak mało, że można było chodzić godzinami i nikogo nie spotkać.
Nazwa parku pochodzi od rosnących tam drzew Jozuego czyli jukk krótkolistnych. Atrakcją są również są ogromne skały „porzucone” na środku pustyni oraz jedna z najdłużej działających kopalni złota. O ile dobrze pamiętam to ostatnie wydobycia w tej kopalni miały miejsce w latach sześćdziesiątych ubiegłego wieku.
Jedna ze skał nazywana jest „czaszką”.
W samych południowo-zachodnich Stanach jest jeszcze mnóstwo miejsc, które warto odwiedzić, dużym ograniczeniem jest czas. Ale cały czas bierzemy pod uwagę możliwość kolejnego wyjazdu w tamte strony.
O wycieczkowych wspomnieniach można podyskutować tutaj.