Zapowiadany opis kuchni gruzińskiej postanowiłem zostawić na później…teraz ciąg dalszy niekulinarnych uroków Gruzji…
Dzień 2 Tbilisi – Mtskheta – Tbilisi
Pobudka i … od razu małe rozczarowanie – 21 kwietnia, a tu 8 stopni i deszcz…ale co tam, ruszamy…szybkie śniadanie w postaci gruzińskiego fastfooda chaczapuri i na początek, po krótkim spacerze wąskimi, stromymi uliczkami z meeegawysokimi krawężnikami ( ludzie na wózkach i ludzie z wózkami dziecięcymi nie mają tu raczej szans, i na każdym kroku widać, że nikogo to nie interesuje), oglądamy leżące nieopodal siebie: termy siarkowe, meczet z XVIII wieku i Wielką Synagogę…Co do term, to ponoć od nich właśnie wywodzi się nazwa miasta, liczącego sobie przeszło 1500 lat – wg legendy miasto powstało w miejscu gdzie biły z ziemi gorące źródła, a tbili znaczy po gruzińsku ,,ciepły,,.
Przez most na rzece Kurze albo jak kto woli na Mtkhwari leżący obok pięknie położonego na skalistej skarpie, remontowanego kościoła Metechi, którego historia powstania sięga V wieku i pomnika króla Wachtanga Gorgasala, który ustanowił Tbilisi stolicą. Sam most też jest swego rodzaju ciekawostką, bo stoi w miejscu mostu, na którym Arabowie przymuszali Gruzinów do przejścia na islam – kto odmówił lądował w kamienistych odmętach rzeki. Kierujemy się do najbliższej nam stacji metra – Avlabari. Przy okazji trafiamy na małe targowisko, na którym królują sprzedawcy palm i palemek – wszak to gruzińska Palmowa Niedziela! Gruzińskie palemki są proste i w niczym nie przypominają naszych strojnych, kolorowych cudeniek…są to najczęściej albo zwykłe bukieciki bzu, albo małe wiązki bukszpanu lub bazi wierzbowych.
Znajdujemy metro. Widok szczerze mówiąc nie powala, ani z zewnątrz, ani w środku. Stacje to pamiątki z czasów przynależności Gruzji do Związku Sowieckiego – potężne, przaśne, w stylu typowego socrealizmu – szerokie perony, przytłaczające marmury, ale zero zdobień czy malowideł, i wszystkie szarobure i podobne do siebie, a przy tym od dawna domagające się prac remontowych. Te z nich leżące pod ziemią, mają jeszcze dwie charakterystyczne cechy – duszący siarkowy zapach – wszak Tbilisi leży na siarkowych źródłach podziemnych – i, pewnie z powodu górzystego ukształtowania terenu, niesamowicie długie ruchome schody, tak na oko jedzie się nimi ze 100 metrów wgłąb ziemi. (choć inna z wersji mówi też o tym, że były tak głęboko położone, bo stawiano je w czasach zimnej wojny, i miały pełnić jednocześnie rolę schronów przeciwatomowych). Metro to tani, nawet jak na Gruzję środek transportu – biletów jako takich nie ma, za to w kasie na każdej stacji można kupić kartę za dowolną kwotę – minimum to 2 lari – i przy każdorazowym wejściu przez bramkę ubywa z niej 0,5 lari czyli 75 groszy! Można ją potem doładowywać na dowolną kwotę. Ta sama zresztą karta obowiązuje w kolejce linowej, warto więc ją mieć, unikamy wtedy stania w kolejce do kasy.
Tym bardziej, że metro to dla turysty najmniej niezrozumiały środek transportu miejskiego w Gruzji ;-)…autobusy bowiem mają wprawdzie numery…ale wszystkie napisy, rozkłady jazdy itp. są jedynie po gruzińsku – dla nas – bez szans!
Wysiadamy na stacji Sadguris Moedani – przy Dworcu Kolejowym…dworzec to zderzenie 2 rzeczywistości – obudowany nowoczesną, ekskluzywną galerią handlową, a sam dworzec…ma dwa! odrapane, zniszczone perony…takie Działdowo z lat 80. Tam dowiadujemy się, że nasz pomysł, żeby następnego dnia wyruszyć do Erewania nocnym pociągiem raczej się nie powiedzie…bo w poniedziałek pociąg nie kursuje.
Kupujemy zatem bilety na wtorek – okazuje się, że dla pani w okienku przetransponowanie naszych imion i nazwisk na ,,grażdankę,, to spory problem. Koniec końców się udaje i zgłodniali zasiadamy naprzeciw dworca w lokalnym barze na pięterku, gdzie mimo wczesnej pory (przed kultową 13.00) ucztuje i raczy się winem i koniakiem sporo miejscowych. My zmawiamy kultowe pierożki chinkali i piwo – zapomniałem wcześniej wspomnieć o tym, że o dziwo Gruzja, słynąca z win, wytwarza naprawdę zacne piwa! – i rach ciach w necie rezerwujemy noclegi w Erewaniu na dwa klejne dni. Pozostaje jeszcze tylko po powrocie wieczorem do naszego hoteliku dowiedzieć się czy mają wolny pokój na kolejny dzień…ale kto by się tym przejmował…tym bardziej, że miejscowi wyraźnie zainteresowali się dwoma ,,obcymi,, w barze!…I już po krótkiej chwili siedzieliśmy razem przy wielkim stole z Gruzinami popijając ormiański koniak piwem, gawędząc i słuchając opowieści, toastów i pieśni gruzińskich…zwiedzanie nie zając…
No dobra, wprawdzie zwiedzanie nie zając, ale mimo przemiłej atmosfery i pysznych napitków zdecydowaliśmy jednak opuścić towarzystwo, póki jeszcze byliśmy w stanie to zrobić i wyruszyć dalej…
Kolejnym etapem miał być pomnik historii Gruzji, tzw. gruzińskie Stonehange, leżący na królującym nad miastem wzgórzu, nad brzegiem sporego jeziora, zwanego tbiliskim morzem. Wysiadłszy na stacji metra Didube w północnej części miasta mieliśmy w planie dotrzeć do celu pieszo, ale od razu zaczepił nas miejscowy, oferując podwiezienie samochodem…był na tyle nienachalnie stanowczy, że po krótkich negocjacjach ustaliliśmy cenę pakietu – dowiezienie nas ten kawałek, a potem wycieczkę do odległego o około 20 km od Tbilsi miasteczka Mckheta – pierwszej, historycznej stolicy Gruzji i powrót do domu, za przystępną cenę 40 lari (60 PLN). To była dobra decyzja, bo nasz kierowca okazał się miłym gadułą, opowiadającym całą drogę o historii i współczesności swego kraju.
Pomnik historii Gruzji to potężny monument górujący nad okolicą, robiący i z oddali i z bliska niesamowite wrażenie…a w dole, z jednej strony miasto, a z drugiej otoczone lesistymi wzgórzami jezioro – aż dech w piersiach zapiera…turystów niewielu, bo raz, że to trochę na uboczu, a dwa, nie jest to główna, opisywana w przewodnikach atrakcja – aż dziw, bo naprawdę warto to zobaczyć.
Mckheta…jak piszą przewodniki stolica dawnej Gruzji, a właściwie państwa, które pierwotnie nosiło nazwę…Iberia(!),funkcje stolicy pełniło od III do V wieku, obecnie jest siedzibą władz Gruzińskiego Kościoła Prawosławnego. Miasto istnieje już od około 1000 roku pne! Nad miasteczkiem wznosi się wpisany na listę światowego dziedzictwa kultury UNESCO niewielki monastyr Dżwari (monastyr Krzyża) (VI wiek). Sam klasztor mimo swojego uroku i klimatu traci dużo z powodu tłumów oblegających go turystów, ale widok na położoną w widłach dwóch rzek Mckhetę – oszałamiający! Samo miasteczko ma klimat inny niż większość miast Gruzji, jest czyste, zadbane, pełne straganów z pamiątkami, knajpek, urokliwych uliczek i zaułków – mi przywiodło na myśl klimatem nasz Kazimierz.
Zwiedzamy położony za murami obronnymi sobór katedralny Sweti Cchoweli z XI wieku, stojący na miejscu pierwszej w Gruzji świątyni chrześcijańskiej z IV wieku, a po nim żeński klasztor Samtawro z cerkiewką świętej Nino z IV wieku (Była niewolnicą z Kapadocji sprzedaną władcy gruzińskiemu, a jako chrześcijanka, odznaczała się wielką pobożnością i dobrocią. Ponoć uzdrowiła chorą żonę króla Iberii, a władca dostrzegł w tym znak, że należy przyjąć w kraju chrześcijaństwo) i cerkwią Przemienienia Pańskiego. Oba zabytki również znajdują się na liście UNESCO. Po spacerze malowniczymi uliczkami Mckhety wracamy do Tbilisi.
Po drodze ustalamy z naszym kierowcą, że za 2 dni, o 10 rano podjedzie po nas do hoteliku i wyruszymy jego pojazdem do klasztoru David Gareji, tuż przy granicy z Azerbejdżanem. Zadowoleni udajemy się na zasłużoną kolację w naszej knajpce w Avlabari. Ciemną nocą docieramy zmęczeni do hotelu – okazuje się, że na szczęście nie będzie kłopotu z noclegiem na kolejny dzień…uff
Dzień 3 Tbilisi
Wreszcie wyziera zza chmur słońce, przestaje padać i robi się wiosennie ciepło!
Na początek Katedra Sameba – potężna, widoczna prawie z każdego punktu miasta budowla ze złoconym dachem, której budowę rozpoczęto w 1995 roku, prace wykończeniowe trwają do dziś, symbol odrodzenia niepodległej Gruzji. Jak podają miejscowe źródła – najwyższa cerkiew na świecie. Z zewnątrz zupełnie tego nie widać, a jest tak dlatego, że poniżej głównego poziomu katedry znajdują się jeszcze trzy częściowo podziemne kodygnacje!
Cerkiew jak cerkiew, tyle że wrażenie robi wewnątrz właśnie swoim ogromem…
Krętymi schodzącymi w dół uliczkami docieramy w okolice Pałacu Prezydenckiego, a następnie kierujemy się dalej w dół do jednej ze współczesnych atrakcji miasta – położonego nad rzeką parku Rike, będącego miejscem wypoczynku i relaksu wśród zieleni, dla turystów i miejscowych. Ciekawe rozwiązania architektoniczne, rzeźby, fontanny fajnie wplecione w tradycyjną starą architekturę budynków.
Natykamy się na polski wątek – jedna z rzeźb w parku – drzewo ze stali, zbudowane jest z pochodzących z Warszawy drzwiczek żeliwnych – jak widać warszawska fabryka była potentatem w tej branży na całą carską Rosję!
Po drodze mijamy ciekawą konstrukcję, będącą jeszcze w budowie ultranowoczesną siedzibę teatru.
Z Rike wyrusza kolejka linowa do górującej nad Starym Tbilisi twierdzy Narikala. Wrażenie przeogromne tak przemieszczać się nad dachami domów, nad ulicami, placami, życiem miasta w dole! (cena przejażdżki to 5 lari)
Na górze – zachwyt! – miasto rozciąga się u naszych stóp, piętrzy się, wspina, kręci wąskimi uliczkami, wije rzeką przecinającą je na pół! Jeden z najpiękniejszych widoków w Tbilisi!
Oglądamy stojący nieopodal monumentalny 20 metrowy pomnik Matki Gruzji, z mieczem w jednej i pucharem wina w drugiej dłoni, wzdłuż murów obronnych dochodzimy do uroczego kościółka świętego Mikołaja z IV wieku. Z jego okolicy, z pozostałości po zniszczonej baszcie, rozciąga się kolejny magiczny widok – tym razem z drugiej strony góry widzimy wielobarwny, głośny od ptasich śpiewów, ogród botaniczny.
Spacerkiem w dół (i to stromo w dół) schodzimy do Starego Miasta i zaglądamy na reprezentacyjną ulicę Tbilisi – Rustaweli – szeroką, pełną butików, markowych sklepów aleję.
Na dziś – koniec łażenia, wszak jutro kolejny dzień pełen wrażeń – jeszcze tylko trzeba dotrzeć na drugi brzeg rzeki, do naszej ulubionej knajpy!
Dzień 4 Tbilisi – David Gareji Monastyr – Tbilisi – Erewań
Ranek przywitał nas piękną pogodą i chwilami niepewności – czy nasz umówiony kierowca przyjedzie, czy nie olał nas? Wszak sporo utargowaliśmy z nim z ceny wyjściowej za dzisiejszą podróż. Ceny w biurach turystycznych kształtowały się na poziomie 80-85 lari od osoby, nam udało się zbić cenę do 120 za nas obu…no i mieliśmy pojazd i szofera na wyłączność. Kierowca, wbrew naszym obawom pojawia się punktualnie! Według przewodników i opinii jakie znaleźliśmy wcześniej w internecie, do David Gareji można się dostać tylko samochodem terenowym, my ruszamy wysłużonym oplem, ale skoro kierowca twierdzi, że da radę, to chyba wie co mówi. Start…trasa do przebycia to według map około 70 km…jakość dróg sprawia, że zajmuje nam to jednak 2,5 godziny(!) Pierwsze 40 km – dość zwyczajne – asfaltowa szosa, jedzie się normalnie, ale potem, gdy zjeżdżamy z drogi głównej, po paru kilometrach asfalt znika…jedziemy polnymi, wyboistym drogami po takich pustkowiach, że trudno uwierzyć, iż kilkadziesiąt kilometrów stąd jest ponadmilionowe miasto! Pustkowia, bezdroża, co jakiś czas utykamy z powodu tarasujących przejazd stad krów albo owiec, ale wytrwale brniemy dalej, coraz wyżej i w coraz większe malownicze i dzikie pustkowia. Docieramy do ostatniej przed klasztorem i granicą z Azerbejdżanem zagubionej wśród głuszy wioski Udabno – tu ciekawostka – znajduje się w niej hostel i restauracyjka prowadzone przez Polaków! Ciekawe są koleje ludzkich losów! My jednak zostawiamy Udabno za sobą i jedziemy dalej.
Wspinaczka coraz trudniejsza, to już raczej bezdroża niż droga, ale pomalutku posuwamy się do przodu…
W końcu naszym oczom wśród skał i zboczy ukazują się zabudowania klasztoru. David Gareja założony w VI wieku przez mnichów przybyłych tu z Syrii. Oprócz wież, murów obronnych kościoła i zabudowań gospodarczych z kamienia, miejscu uroku dodają wykute w skale cele mnichów. Do dziś żyje tu kilku, więc nie cały kompleks jest dostępny zwiedzaniu.
Klasztor był znaczącym centrum gospodarczym i kulturalnym regionu w XI-XII wieku. W XI wieku najechany przez Turków, w XIII wieku zniszczony i zrabowany przez Mongołów, w XVII najechany przez Persów, którzy spalili wiele cennych manuskryptów…skąd my to znamy? Obecnie, ponieważ kompleks monastyrów częściowo znajduje się na terenie Azerbejdżanu stał się on przedmiotem sporu granicznego, toczącego się między dwoma państwami od 1991.
Ścieżka przy klasztorze wiedzie w górę, gdzie na samym szczycie wznosi się kamienna kaplica…mój kumpel z powodu naciągniętego więzadła łydki zostaje na dole, ja ruszam pod górę…dróżka rozwidla się i na szczycie okazuje się, że wybrałem niewłaściwą, o czym informują mnie dwaj mundurowi z jednym wycelowanym we mnie kałasznikowem…okazuje się, że przełażąc przez niepozorną, półmetrową barierkę, znalazłem się nielegalnie na terenie Azerbejdżanu…jednak poczęstowani papierosem nie robią mi problemu z powrotem do Gruzji 🙂
Widoki ze szczytu na dzikie stepy azerskie wynagradzają trudy wspinaczki. Po krótkim odpoczynku schodzę w dół, zwiedzam wnętrze klasztoru, gdzie mam okazję posłuchać śpiewów mnichów, bo właśnie trwa nabożeństwo, a zaraz potem ruszamy w drogę powrotną. Późnym popołudniem zmęczeni i ubłoceni docieramy do Tbilisi, gdzie nasz uprzejmy kierowca i przewodnik, wiedząc, że jesteśmy z Polski wiezie nas jeszcze na ulicę Prezydenta Lecha Kaczyńskiego…przy małym skwerku stoi popiersie Prezydenta…obowiązkowa fotka i na obiadokolację do knajpki na Avlabari!
Przed 20.00 najedzeni, z zapasami na drogę stawiamy się na peronie i wsiadamy do nocnego pociągu do Erewania…
ciąg dalszy nastąpi…do wyrażania opinii zapraszam na FORUM…
Link do pierwszej części relacji: Uroki Kaukazu. Gruzja – Armenia 2019 by Wowax. Część I.
Jedna uwaga do wpisu “Uroki Kaukazu. Gruzja – Armenia 2019 by Wowax. Część II”