Zaczęła się kalendarzowa wiosna. Na zewnątrz już od dwóch tygodni temperatury oscylujące wokół ponad 10 stopni na plusie. Jak to na wiosnę, zaczyna się czuć power. Poczułam więc i ja. Minęła już połowa marca. Podczas jednego ze wspólnych spotkań Księżna Sissi powiedziała mi, że wybiera się na tygodniową wędrówkę Głównym Szlakiem Beskidzkim (GSB). Dystanse przewidziane na około 15-25 km dziennie. Termin: od 2 kwietnia. Wciągnęłam wieczorne wiosenne powietrze w płuca i oznajmiłam „pierwsze dni idę razem z Tobą”. Refleksje związane z tą decyzją przyszły dopiero później.
Tuż przed samym wyjazdem mnie i Kustoszowi zepsuł się jeden z samochodów. Więc trzeba było zmodyfikować plan. Zamiast na 3 dni mogłam Księżnej Sissi towarzyszyć tylko przez 2 dni. Ale już nie pierwszy raz dzieje się tak, że wydarzenie, które wydawałoby się że wszystko ię komplikuje w konsekwencji okazuje się, że było najlepszym rozwiązaniem jaki los mógł zesłać żeby życie ułatwić. Ale o tym później.
1 kwietnia wiosna przypomniała sobie, że ma poczucie humoru i poprosiła zimę żeby ta jeszcze raz wkroczyła na scenę. W nocy więc dowaliło tonę śniegu. A nam oczywiście zepsuł się akurat samochód, który miał jeszcze zimowe opony. Gdy obudziłam się rano w dniu wyjazdu i wyjrzałam za okno przed oczami miałam artykuły na Onecie, tudzież innym popularnym portalu internetowym, w którym piszą o wariatce, która mimo alertów i stale pogarszających się warunków pogodowych wybrała się w góry na letnich oponach. Trudno, chociaż spróbuję. Jeśli okaże się, że pogoda nie pozwoli jechać bezpiecznie to po prostu zawrócę.
W samej Warszawie było tragicznie z warunkami do jazdy, ale im dalej tym o dziwo lepiej. Po godzinie miałam już czarny, suchy asfalt aż do samych gór. Księżniczkę Sissi przechwyciłam tuż za Kielcami. Po drodze słuchałyśmy w radiu informacji pogodowych. Pamiętam, że mówili o bardzo złych warunkach atmosferycznych na Śnieżce. Temperatura odczuwalna poniżej 30 stopni na minusie. No, ale my byłyśmy wiele kilometrów dalej na wschód w niższych górach. Jakoś to będzie.
Po 6 godzinach jazdy dotarłyśmy do Krynicy Zdrój. Samochód ulokowałam pod stacją PKP. Zmiana obuwia, dostosowanie reszty ubioru, szybki sprawdzian czy wszystko co najważniejsze mamy i prawie punkt 14:00 rozentuzjazmowane i pełne energii wyruszamy na Jaworzynę Krynicką czerwonym szlakiem.
Po drodze mijamy sarenki skryte za ogrodzeniem. Robię sobie przerwę pod pretekstem zdjęcia. Wstyd mi było się przyznać, że po 10 minutach marszu asfaltem pod górkę serce chciało mi wyskoczyć a płuca rozerwać. Gdybym wiedziała co będzie później…
Na szczęście mordercze podejście asfaltem szybko się skończyło i sam szlak początkowo nie był bardzo wymagający, ponieważ nie było też głębokiego śniegu ani oblodzeń, których się obwiałyśmy. Dotarłyśmy do miejsca, w którym ustawiono znak „szlaki turystyczne zamknięte w zimie”. Chwilę się zadumałam i zadałam Sissi pytanie czy to na pewno jest bezpieczne. Odpowiedziała mi pytaniem jaką porę roku mamy? Hmm.. no wiosnę. Więc idziemy.
Im wyżej tym więcej było śniegu. Podzieliłyśmy się więc sprzętem. Sissi założyła raki, ja uzbroiłam się w kijki.
Nie wiem jak wygląda podejście na Jaworzynę Krynicką latem. Zimą na pewno jest wymagające. W pewnym momencie musiałyśmy przeciąć stok narciarski. Widoczność sięgała zaledwie kilku metrów, więc szusujących bardziej słyszałyśmy niż widziałyśmy. Od tego miejsca zaczęło się też robić coraz bardziej stromo i niestety ślisko. Ten fragment chyba najbardziej mnie wymęczył. Czasem robiłam krok do przodu i od razu zsuwałam się dwa kroki w dół. Trzeba było włożyć sporo wysiłku w pracę rąk i nóg żeby pokonać wyślizganą stromiznę.
Po trzech godzinach marszu i prawie dziewięciu kilometrach udało nam się osiągnąć szczyt Jaworzyny Krynickiej. W pierwotnej wersji plan zakładał nocleg tutaj. Jednak ponieważ miałyśmy do zmroku jeszcze około trzech godzin a ceny noclegu były tu zaporowe już dzień wcześniej zdecydowałyśmy, że przejdziemy jeszcze dodatkowe dziesięć kilometrów żeby zanocować w schronisku na Hali Łabowskiej. Na Jaworzynie zrobiłyśmy jedynie przerwę na herbatę i jedzenie.
Tutaj też dołączył do nas kompan. W pierwszej chwili sądziłyśmy, że to wilk. Po pierwsze zawył na nasz widok nie jak pies a jak dzikie zwierzę. Po drugie, co pies by robił tak daleko od najbliższej cywilizacji.
Bliższe oględziny zwierzaka potwierdziły, że to jednak pies (miał obrożę ze swoim imieniem i numerem telefonu do właściciela). Dość mocno się polubiliśmy, mimo iż niczym go nie częstowałyśmy w myśl zasady, ze obcych psów nie powinno się karmić, ponieważ nie wiadomo co jedzą na co dzień i jak zareagują. Jednak trochę zaniepokojone losem Ampera w zimowych warunkach poprosiłyśmy osoby ze schroniska na Jaworzynie aby skontaktowały się z jego właścicielem. Usłyszałyśmy, że ktoś z Krynicy ma się po niego kiedyś tam zgłosić.
Po około dwudziestominutowej przerwie musiałyśmy ruszyć dalej. Pogoda była słaba więc i zmrok zapewne zapadnie szybciej. Ruszyłyśmy dalej czerwonym szlakiem w kierunku schroniska na Hali Łabowskiej. Przed nami było jeszcze 10 km marszu. Więcej niż na Jaworzynę, ale za to skala trudności dużo mniejsza. Na wolnej przestrzeni wiało. Czuć było, że temperatura spada.
Szybko jednak weszłyśmy w las a tam było dużo lepiej. Pojawił się za to inny problem. Dogonił nas Amper. Najwidoczniej nie zatrzymali go w schronisku. Początkowo próbowałyśmy go odgonić, ale ewidentnie nie chciał wracać. A przecież nie będziemy w niego rzucać śnieżkami. Po jakimś czasie spotkaliśmy parę turystów. Wytłumaczyłyśmy im, że to nie nasz pies, że ktoś prawdopodobnie zgłosi się po niego na Jaworzynie Krynickiej i czy mogą go zabrać ze sobą jeśli idą w tamtą stronę. Zaczęli wołać go po imieniu, ale on cały czas odwracał się na nas i patrzył, w którą stronę idziemy. Więc na chwilę zawróciłyśmy, poznana para nadal go wołała. Zaczął biec z nimi. Więc zawróciłyśmy w naszą stronę. Niestety Amper szybko zorientował się, że idziemy w przeciwnym kierunku, trzykrotnie zawył jak wilk po czym rzucił się w naszym kierunku. Nie było wyjścia. Musiał iść z nami na Halę Łabowską.
Szlak rzeczywiście nie był trudny, ale ja byłam bardzo zmęczona podejściem na Jaworzynę a i warunki robiły się coraz gorsze. Złapał już ponad pięciostopniowy mróz. Nogi bolały od ciągłego brodzenia w śniegu. Posuwałyśmy się dość wolno do przodu. Zostały nam jeszcze ponad 2 kilometry drogi gdy zaczął zapadać zmierzch. Las zaczął przypominać bajkową krainę lodu. Mimo to muszę przyznać, że zaczęłam się dość mocno stresować. Zaczął padać śnieg, więc powoli zasypywało ślady innych turystów (a było tych śladów i tak bardzo mało). Byłyśmy już naprawdę zmęczone a w zimowych warunkach czasem ciężko było namierzyć szlak. Nawet nie chcę myśleć o tym, że mogłyśmy w ciemnościach go zgubić i musieć się wracać żeby go odnaleźć.
Na szczęście był z nami Amper. To na pewno ne była jego pierwsza eskapada. Widać, że dobrze znał drogę. Co jakiś czas wybiegał do przodu i czekał na nas. Zawsze prawidłowo odnajdując szlak. Już prawdziwymi ostatkami sił, w zupełnej nocy dotarłyśmy do schroniska na Hali Łabowskiej. Gdy zobaczyłyśmy światło w oknach i usłyszałyśmy dźwięki gitary zastanawiałyśmy się czy to prawda czy może zimowa fatamorgana. Ale jednak prawda. Było minus siedem stopni. Wcześniej dzwoniłyśmy do schroniska i uprzedziłyśmy, że planujemy dotrzeć. Mimo, że kuchnię już o tej godzinie mieli zamkniętą zostawiono dla nas ciepłą zupę. Razem z nami przyjęli także Ampera i skontaktowali się z jego właścicielem. Ledwo zdążyłyśmy zjeść zupę i napełnić termosy wrzątkiem w schronisku zgasło światło. Agregat. No cóż…
Rano obudziłyśmy się dość wcześnie i już o 7.30 zasiadłyśmy do śniadania. Dopiero przed 8 do jadalni zaczęli schodzić uczniowie krakowskiego liceum, którzy także nocowali w schronisku. Odkryłyśmy, że na suficie jadalni schemat namalowany był GSB, który właśnie pokonywałyśmy.
Z kolei na zewnątrz radośnie pasł się Amper. Nam było mniej radośnie, ponieważ całą noc sypał śnieg i szlak był kompletnie zawalony. Dodatkowo mróz się utrzymał i nadal było minus sześć. Księżniczka Sissi postanowiła zweryfikować swój ambitny plan na dzisiejszy dzień i zamiast około 26 kilometrów postanowiła dojść jedynie ze mną do Rytra, czyli około 13 kilometrów. Rozsądnie, ponieważ jak się później okazało tego dnia na większej części szlaku byłyśmy jedynymi turystkami.
Wyszłam na zewnątrz i zrobiłam krótki rekonesans. Moja twarz wyrażała wiele emocji ale na pewno nie zadowolenie. Po wczorajszej trasie odkryłam, że moje buty trekkingowe są zupełnie przemoczone. Na szczęście miałam zapas suchych, grubych skarpet oraz trzy pary rękawiczek a grzejniki w schronisku były ciepłe przez całą noc więc udało mi się co nieco podsuszyć.
Ale zanim przejdę do dalszej części jeszcze kilka słów o Amperze. Wychodząc zamknęłyśmy go w schronisku żeby znowu za nami nie pognał. Niestety, gdy tylko jorgnął się, że nas nie ma uciekł w momencie gdy grupa licealistów wychodziła ze schroniska. Przybiegł do nas i wszystko wskazywało na to, że znowu nie ma zamiaru nas opuszczać. Muszę przyznać, że i ja go bardzo polubiłam ale nie chciałam żeby ciągle szedł za nami, ponieważ w ten sposób nigdy nie trafi do domu. Trzeba było go więc odprowadzić z powrotem do schroniska gdzie jakiś mężczyzna złapał go na smycz i ponownie zamknął wewnątrz budynku. Odchodząc słyszałyśmy jego wycie. Czułyśmy się jakbyśmy go zdradziły, ale to dla jego dobra. W końcu właściciel miał się po niego zgłosić.
Tak więc szłyśmy samotnie, bez towarzystwa Amper. Choć bardziej adekwatne niż szłyśmy będzie słowo brodziłyśmy. Miejscami śniegu było tak wiele, że zapadałyśmy się po same kolana a Sissi udało się nawet raz wpaść po same biodra. Nie mam na to niestety dokumentacji fotograficznej, ponieważ próba zrobienia zdjęcia wiązała się z postojem, zdjęciem dwóch par rękawiczek, wygrzebaniem telefonu, cyknięcia foty grabiejącymi palcami. Do tego buty miałam kompletnie przemoczone już po pół godzinie marszu więc unikałam postojów, żeby stopy nie zaczęły marznąć. Nie bałam się ewentualnego bólu nóg czy wydolności. Wiedziałam, że dojdę. Ale bałam się, że mogą zacząć odmrażać mi się stopy oraz, że będę musiała zmieniać w tym śniegu i mrozie skarpety.
Najgorsze były momenty gdy wiał wiatr. Drzewa były pokryte grubą warstwą zlodowaciałego śniegu. Gdy zaczynało wiać ten zlodowaciały śnieg odrywał się od drzew i atakował nas. W twarz uderzały wtedy dziesiątki lodowych igiełek. Na zdjęciach starałam się uchwycić momenty zamieci.
Licealiści, którzy nocowali z nami w schronisku wraz z dwójką nauczycieli jakiś czas szli za nami i wtedy było nam raźniej. Jednak ze względu na warunki zweryfikowali oni swoje plany i zeszli szlakiem do Piwnicznej żeby zdążyć na pociąg. Dalej więc szłyśmy już zupełnie same. W tym czasie bardzo brakowało nam Ampera. Godzina była też najwyższa, żebyśmy zaczęły spotkać turystów nadchodzących z naprzeciwka od strony schroniska Cyrla. Ale tego dnia nikt się na ten szlak nie wybrał. Przed nami był więc tylko biały puch nietknięty ludzką stopą a za nami… tylko nasze ślady. Na trudniejszych odcinkach szłyśmy gęsiego, ale co jakiś czas zmieniałyśmy się i czasem ja szłam pierwsza a czasem Sissi. Pierwsza miała najgorzej, ponieważ torowała drogę drugiej a to wymagało sporego wysiłku stąd częste zmiany.
Jednak nie traciłyśmy entuzjazmu. Ja byłam spokojniejsza niż dzień wcześniej głównie z tego powodu, że nie gonił nas zmrok. Po około 9 kilometrach dotarłyśmy do schroniska Cyrla. Postanowiłyśmy zrobić przerwę na herbatę i jakiś posiłek. Co prawda nie czułam głodu, ale trochę kręciło mi się w głowie z wysiłku. W schronisku zdjęłam mokre buty i ustawiłam je na kominku. Chyba wydzielałam jakieś specyficzne fluidy (ja, nie buty;)), ponieważ moje kolana od razu zaanektował schroniskowy kot.
Herbatę miałyśmy swoją w termosie, ale poza nią mogłyśmy ogrzać się jedynie domowym barszczem czerwonym z uszkami (swoją drogą przepysznym!). Niestety, w schronisku wysiadł agregat i pojawił się problem na kuchni. No cóż, może przynajmniej trochę schudnę po tym wypadzie.
W schronisku bardzo zdziwiła mnie olbrzymia kłódka na przewijaku. Hmmm… Czemu aż tak go pilnują?
Odpoczywałyśmy pół godziny. Przed nami ostatnie 4 kilometry, przy czym w głównej mierze były to zejścia. Jak się później okazało wcale nie łatwiejsze do pokonania. Mimo posiadania kijków chyba czterokrotnie zaliczyłam glebę przy czym dwa razy o mało nie wbiłam sobie kijków pod żebra. Niestety pod śniegiem był lód. Zaczynało się też robić coraz cieplej. Byłyśmy już zdecydowanie niżej.
Gdy nie było momentów zamieci mogłyśmy podziwiać przepiękne widoki.
Dość szybko naszym oczom ukazał się zamek w Rytrze oraz cała reszta Rytra gdzie miałam zakończyć swoją wędrówkę. Zbliżała się godzina 14:00 czyli od wejścia na szlak minęła równo doba. W tę dobę pokonałyśmy z Sissi blisko 33 kilometry.
W Rytrze pożegnałam się z Sissi, która następnego dnia miała ruszyć dalej już zupełnie samotnie. Szła jeszcze cztery i pół dnia. Ja z Rytra musiałam dojechać pociągiem do Krynicy Zdrój gdzie miałam zaparkowany samochód. Stamtąd miałam jeszcze około 6 godzin drogi samochodem do domu.
Za Piwniczną wsiadł do pociągu mężczyzna, który także zrobił sobie weekendową przebieżkę po górach. Opowiedział mi, że po drodze spotkał leśniczego, który mówił mu, że w okolicy kręcą się wilki i jeden niedźwiedź. Hmmm… może więc jednak Amper to wilk, którego ktoś omyłkowo wziął za psa i próbował udomowić? Byłam zmęczona, ale nie mogłam spać w pociągu. Pochłaniałam jeszcze widoki gór z innej perspektywy, czyli z dołu.:)
Co wspominam po tym wyjeździe? Odrobinę trwogi oraz respektu dla przyrody. Poczucie wolności. Oraz poczucie wygranej w pokonywaniu własnych granic. Dumę i zadowolenie. Oczywiście wspominam także marznące dłonie, bolące ścięgna i mięśnie, głód, zadyszki oraz momenty gdy nadziewałam się twarzą na zarznięte gałęzie drzew i całe mnóstw upadków. 🙂 I bardzo miło jest mieć to wszystko w swojej pamięci.
Jeśli macie jakieś pytania bądź ochotę podyskutować o naszym wyjeździe na fragment GSB zapraszam do wątku na naszym FORUM.
No dziewczęta, chapeau bas!