„Wicked” po warszawsku – recenzja

„Wicked” to tegoroczna premiera Teatru Muzycznego ROMA i (sądząc po dostępności biletów) jego kolejny sukces – na pewno komercyjny, ale czy także artystyczny? To miałam okazję sprawdzić osobiście.

Uwaga – tekst zawiera spoilery.

Na stronie teatru1 można przeczytać:

Światowa premiera „Wicked” miała miejsce 30 października 2003 roku w Gershwin Theatre na nowojorskim Broadwayu. Tytuł ten jest tam grany nieprzerwanie do dzisiaj. Z liczbą blisko ośmiu tysięcy przedstawień „Wicked” znajduje się na 4. miejscu listy najdłużej prezentowanych na Broadwayu musicali wszech czasów (pierwsza trójka to „Upiór w operze”, „Chicago” i „Król lew”). Z kolei premiera „Wicked” na londyńskim West Endzie odbyła się w roku 2006 i również tam musical „Wicked” pokazywany jest do dziś (ponad sześć i pół tysiąca przedstawień). (…)

Warto tu dodać, że “Wicked” zawdzięcza swoje triumfy głównie publiczności, jako że krytyka przyjęła spektakl raczej chłodno. Obecnie popularność sztuki nie ogranicza się do sceny. Zrealizowana w 2024 roku filmowa adaptacja musicalu (a raczej jego pierwszej części) okazała się przebojem kasowym i przełożyła na ogromne zwiększenie rozpoznawalności tytułu także wśród potencjalnych widzów w Polsce. Można podejrzewać, że był to jeden z czynników, którymi kierowały się władze “Romy” przy wyborze tego dzieła jako swojej kolejnej premiery.

Pierwowzorem musicalu była wydana w 1995 roku powieść Gregory’ego Maguire’a „Wicked – Życie i czasy Złej Czarownicy z Zachodu”. To reinterpretacja klasycznego „Czarnoksiężnika z krainy Oz”, zarówno Baumowskiego oryginału, jak i kultowej ekranizacji z 1939 r., w której rolę Dorotki zagrała Judy Garland. „Wicked” przedstawia niejako drugą stronę medalu, uciekając od czarno-białej narracji Bauma i proponując „prawdziwą” wersję tej historii. Czyni to zgodnie z modnym od lat trendem na eksplorowanie klasycznych dzieł (głównie) literatury poprzez rekonstrukcję nie tylko fabuły, ale przede wszystkim postaci, zwłaszcza tych pierwotnie przedstawionych negatywnie lub lekceważąco. Nie jest to nowa idea, ale w ostatnich latach zdecydowanie przybrała na sile, wchodząc do szeroko pojętego kulturowego mainstreamu, zmagającego się z brakiem nowych pomysłów. A że najłatwiej przerabiać znaną wszystkim klasykę, to widzowie w XXI wieku mogli zobaczyć między innymi dobrą czarownicę ze „Śpiącej królewny”, antybohaterkę Cruellę, budzącego współczucie Jokera czy Milady jako ofiarę patriarchatu. Na takiej właśnie koncepcji opiera się „Wicked”.

Musical opowiada historię, która dzieje się jeszcze przed wydarzeniami opisanymi w książce Bauma. Osią narracji jest przyjaźń między dwoma młodymi kobietami: Elfabą, która później będzie znana jako Zła Czarownica z Zachodu i Glindą, która zasłynie jako Dobra Czarownica z Północy. Cała historia pokazana jest właśnie z ich perspektywy. Fabuła odnosi się do stereotypów w postrzeganiu dobra i zła, jest też pretekstem do poniesienia kwestii relatywizmu ludzkich zachowań, hipokryzji, braku akceptacji dla odmienności oraz tematów związanych z przyjaźnią, miłością, władzą i manipulowaniem opinią publiczną.

Rzeczywiście, „Wicked” to historia o uprzedzeniach i stereotypach oraz o tym, jak przeradzają się w dyskryminację i stają narzędziem manipulacji. Najbardziej oczywisty przykład to uważana za dziwadło (a później potwora) Elfaba – kobieta, której skóra jest zielona, ale równie dobrze mogłaby być czarna, brązowa lub żółta. Jednak właściwie każdy z młodych bohaterów jest wstępnie zaszufladkowany. Dziewczyna na wózku, którą ludzie traktują jak niepełnosprawną umysłowo i emocjonalnie. Rozrywkowy, przystojny i płytki arystokrata. „Dodatkowy” chłopak, typowy zapychacz. No i spowita w róż Galinda/Glinda, w której postać wtłoczono chyba wszystkie klisze z amerykańskich licealnych komedii romantycznych – Barbie, blond pustak, Bee Queen, mean girl… Kolejne wydarzenia pokazują, że choć stereotypy są zazwyczaj fałszywe, to mają dalekosiężne konsekwencje… i niestety najczęściej nie można z nimi wygrać. Po pierwszym akcie wydaje się, że cel ten może osiągnąć Elfaba, ale w praktyce wydarzenia zmierzają do gorzkiego finału, skrytego pod maską pozornego happy endu. Prawda nie wychodzi na jaw. Krzywdy nie zostają naprawione. Glinda przejmuje władzę wykorzystując takie same metody, jakimi posługiwał się Czarodziej. Był Oz Wielki i Potężny, będzie Glinda Dobra. A walcząca o sprawiedliwość Elfaba? Po kolejnych niepowodzeniach sama decyduje się zejść ze sceny – pokonana. Rezygnuje ze swoich marzeń i przekonań, wypisuje się z historii, wybierając prywatne szczęście. A raczej nadzieję na szczęście, ponieważ przy niezmienionym status quo nadal będzie wyrzutkiem i kozłem ofiarnym Krainy Oz.

Warszawskie „Wicked” powstało na licencji non-replica, czyli nie powiela oryginalnych rozwiązań takich jak kostiumy czy scenografia. Polska wersja kostiumów wygląda dobrze, choć dość sztampowo. Najmniej przemawiają do mnie kreacje uczniów akademii, wyraźnie wzorowane na stereotypowych strojach amerykańskich licealistów jakie można zobaczyć w większości filmów i seriali. Zapewne miało to na celu zuniweralizowanie baśniowej historii i przybliżenie jej współczesnym (zwłaszcza młodym) widzom, ale efekt jest… nudny. Za to warto pochwalić rozwiązania scenograficzne i efekty specjalne, które naprawdę pomagają stworzyć magiczną atmosferę.

Na szczególne uznanie zasługują wykonawcy głównych ról. Trafiłam na naprawdę świetną ekipę – Natalia Krakowiak, Anna Fedorowicz, Marcin Franc i Damian Alexander. „Wicked” jest wymagający wokalnie, przede wszystkim dla odtwórczyń dwóch głównych ról. Obie panie poradziły sobie znakomicie i to w każdej właściwie konwencji. Trochę gorzej wypadły pod względem aktorskim, na ty polu zostały pobite przez męską część obsady, ale nie była to różnica na tyle duża, by czynić z niej zarzut. Niestety słabiej wyglądają numery zbiorowe, w których często trudno było zrozumieć słowa piosenek. To oczywiście indywidualna opinia i coś, co nie każdemu przeszkadza, jednak osoby w rzędzie za mną także na to narzekały.

Największym problemem „Wicked” (nie tylko warszawskiej inscenizacji) wydaje się układ fabuły. Akt pierwszy, zresztą sporo dłuższy, to w miarę spójna historia, rozgrywająca się prawdopodobnie na przestrzeni kilku miesięcy. Wydarzenia są płynnie powiązane i tworzą logiczną całość. Niestety w akcie drugim jest gorzej. Akcja obejmuje nieokreśloną bliżej liczbę lat. Widz dostaje przeskoki czasowe, co jest niejako koniecznością, lecz jako że trudno się zorientować w ich długości, to w konsekwencji pojawiają się pewne wątpliwości i zgrzyty. Wrażenie to nasila się w miarę rozwoju fabuły, ponieważ druga część drugiego aktu pokrywa się czasowo z wydarzeniami ukazanymi w książce Bauma. Czasowo – ale nie narracyjnie, jako że mamy pojawienie się Dorotki, a zaraz potem „śmierć” Złej Czarownicy. Właściwie cały „Czarnoksiężnik z Oz” przemyka poza sceną i poza właściwą akcją.

To nie tyle słabość, co pułapka, zwłaszcza na widzów spoza USA, jako że w Stanach film Victora Fleminga ma status kultowego i w okolicach świąt jest czymś w rodzaju polsatowskiego „Kevina…”. „Wicked” bardzo wyraźnie napisano pod ludzi, którzy znają historię Dorotki i Krainy Oz, wiedzą, kim jest Strach na Wróble, co ma Czarnoksiężnik do balonu i jakie znaczenie mają rubinowe/brylantowe buciki. Bez kontekstu musical jest oczywiście zrozumiały, ale wiele szczegółów i nawiązań może umknąć. Dlatego jeśli planujecie wybrać się na „Wicked” to polecam wcześniejszą lekturę książki Bauma lub/oraz seans filmu – rzecz jasna tego z Judy Garland ;-).

Podsumowując – „Wicked” w Romie zasługuje na oklaski i docenienie, aczkolwiek nie jest dziełem przełomowym. Po wyjściu z teatru widz ma ochotę na powtórkę – a to sukces sam w sobie 🙂

Link do dyskusji na Forum

1 Teatr Roma