„Świat się zmienia.”
Ten truizm jest zawsze aktualny, choć ludzie mają tendencję do uznawania obecnego status quo za coś stałego. Na poziomie ogólnym pamiętamy, że kiedyś było inaczej, ale w życiu codziennym bywa różnie. Czasem trudno przypomnieć sobie, że niektóre elementy naszej teraźniejszości nie zawsze były oczywiste, a z drugiej strony – że kiedyś pewne zachowania, dziś wprost niewyobrażalne, powszechnie akceptowano.
Do sfer, które w ostatnich dekadach uległy ogromnym przeobrażeniom, należą podróże. Szczególnie dla ludzi takich jak my, przez długi czas ograniczanych nie tylko technologią, ale i polityką. Możemy się dziś śmiać z tej sceny
ale kto chciałby przez coś takiego przechodzić? Dodajmy do tego ograniczenia transportowe, barierę językową i fakt, że złoty jako środek płatniczy nawet w PRL-u nie zawsze się sprawdzał. W rezultacie wielu Polaków przez całe życie nie podróżowało za granicę. Niektórzy wyjeżdżali „na saksy”, inni na wakacje do Bułgarii. Tygodniowa wycieczka do Paryża czy Rzymu mogła być wyprawą życia. Oczywiście zdarzali się też niemal zawodowi globtroterzy, artyści i sportowcy, ludzie pracujący na zagranicznych kontraktach czy odwiedzający rodzinę w USA. Jednak dla szarego obywatela zza Żelaznej Kurtyny podróżowanie poza granice Ojczyzny wiązało się z wieloma trudnościami.
Dziś sytuacja wygląda całkiem inaczej. Świat – a w szczególności Europa – się niejako skurczył, przeróżne przeszkody i ograniczenia przynajmniej częściowo zniknęły. Unia Europejska, strefa Schengen, tanie połączenia lotnicze, wymiany studenckie, płynność walutowa, kontakty on-line, coraz powszechniejsza znajomość języków, rozwój bazy noclegowej… To wszystko sprawiło, że wycieczka do Sztokholmu, Mediolanu czy Berlina nie jest żadnym problemem, oferta pracy w Holandii nie oznacza wielomiesięcznej rozłąki z rodziną, a Grecja czy Chorwacja wygrywają z Bałtykiem w kategorii „rodzinne wakacje 500+”. Przynajmniej tak było jeszcze kilka miesięcy temu… jak widać, świat się wciąż zmienia ;-).
W rezultacie niektórym turystom „zwykłe” podróże przestają wystarczać. Rozwija się turystyka kulinarna czy tematyczna, od klasycznych wypraw „śladem…” po kontrowersyjną tanatoturystykę. Oblężenie przeżywają miejsca rozreklamowane przez filmy lub książki. Są też ludzie, którzy „zaliczają” miejsca, gdzie można zrobić efektowne zdjęcia na instagrama (obserwacja takiej sesji – bezcenne J ).
I właśnie temat uwieczniania podróżniczych wspomnień zaintrygował mnie ostatnio w związku z pewną dyskusją. Uświadomiłam sobie, że wprawdzie większość osób wybiera jednak tradycyjne destynacje, jednak obok równie tradycyjnych zdjęć pojawiają się też takie, których próżno szukać w albumach sprzed pół wieku (czyli tak z lat 70. XX w., nie sprzed pierwszej wojny światowej 😉 Dlaczego? Powodów jest kilka. Najbardziej przyziemny – kiedy człowiek dysponował kliszą na 36 klatek to ograniczał się do najbardziej ikonicznych widoków i scenek rodzinnych. Policzyliście kiedyś, ile zdjęć robicie podczas tygodniowego wyjazdu ze zwiedzaniem? Bo u mnie, licząc z kilkoma wersjami jednego ujęcia, wyszłoby pewnie powyżej tysiąca… Po selekcji zostaje 100-200. I każde chcę zachować!
Drugi istotny powód to spowszednienie. Owszem, można zrobić sobie fotkę „łaaał, podtrzymuję Krzywą Wieżę”, ale mamy świadomość, że podobny obrazek posiada kilkuset znajomych i miliony nieznajomych. To już nie powód do dumy, raczej „odhaczenie” obowiązkowego punktu programu. Dochodzi do tego fakt, że najpopularniejsze atrakcje turystyczne są często zatłoczone i skomercjalizowane. A dziś w cenie jest oryginalność, autentyczność, koloryt lokalny, klimat…
Przejrzałam moją fototekę pod kątem zdjęć mniej oczywistych. Mam ich sporo. Niektóre są zabawne, inne to ciekawostki. Kilka przywołuje miłe wspomnienia, choć dla postronnego „oglądacza” nie będą warte uwagi.
Pamiętam szok, jaki przeżyłam podczas pierwszej podróży do Włoch. Szok wywołany faktem, że TAM też są dziurawe drogi, brudne chodniki, zniszczone budynki, śmieci na ulicach i stare toalety. Dopiero wtedy uświadomiłam sobie, jak silnie zakorzeniło się we mnie przekonanie, że na symbolicznym Zachodzie wszystko jest zadbane, nowoczesne, czyste i dobrej jakości. Czyli inne – LEPSZE! – niż w Polsce. Ten kompleks leży zapewne u podstaw upodobania do uwieczniania na zdjęciach przykładów dowodzących, że moje podświadome wyobrażenia były fałszywe. A poza tym ruiny są fotogeniczne 😉
Fotogeniczne są również różnorodne odpowiedniki praskich kapliczek podwórkowych:
Czasem klasyczne ujęcie jest nudne, ale wystarczy dodać jakiś element, by zyskało w naszych oczach. Może być latarnia 😉
A czasem uwagę przyciąga coś pospolitego, ale nie do końca.
Asortyment też bywa… po prostu inny.
Czasem uwieczniam coś, co mnie rozbawiło:
…albo wzbudziło ciepłe poczucie dumy narodowej 🙂
Czasem można trafić na coś… nietypowego.
No i koty. Koty zawsze warto fotografować.
Mam też w swoich zasobach zdjęcia roślinek, autobusów i chmur. A do tego setki klasycznych fotek turystycznych – widoki, pejzaże, zabytki… Wszystkie lubię, ale gdybym je kiedyś straciła to bardziej żałowałabym chyba tych nietradycyjnych, na widok których nawet dzisiaj się uśmiecham.
A jak to wygląda w Waszym przypadku?
Na temat fotografii z podróży i nie tylko można popisać TUTAJ.