Przyznaję. Słuchanie disco polo uważam za szczyt złego gustu (tak, jest coś takiego jak zły gust), dłuższy niż pięciominutowy kontakt z tą muzyką sprawia mi niemal fizyczny ból (oczywiście wyłącznie na trzeźwo). Nie znaczy to jednak, że nie można zrobić interesującego filmu fabularnego na ten temat. Popularność disco polo jest przecież fascynującym fenomenem społecznym i jako takie doskonałym materiałem na film. Zwłaszcza jeśli mamy do dyspozycji gwiazdę, wokół której można snuć opowieść. Z tego właśnie powodu, z ciekawością i bez uprzedzeń postanowiłem spędzić wieczór z „Zenkiem”. I z Milady oczywiście;)
Słyszałem wcześniej, że nie jest to arcydzieło, nie przypuszczałem jednak, że to aż taki gniot. Film jest przede wszystkim koszmarnie nudny, prawdopodobnie dlatego, że jego scenariusz powinien być wysłany do Sevres, jako wzorzec złego scenariusza, zamiast zostać skierowany do realizacji. Seans trwa prawie dwie godziny i przez większość czasu prawie nic się nie dzieje. Dopiero w końcówce pojawia się wątek sensacyjny, porwany zostaje syn Zenka, a porywacze żądają okupu. Ale nawet ten wątek pozbawiony jest dramaturgii przez co staje się kompletnie nijaki.
Co ciekawe, sprawa tego porwania to akurat fikcja filmowa, która nie ma nic wspólnego z życiorysem Zenka Martyniuka (wzięto ją bowiem z biografii lidera innego zespołu disco polo). Albo więc Zenek jest po prostu równie nudną postacią jak jego muzyka, albo scenarzystka Marta Hryniak, która jest córką Krzysztofa Kieślowskiego, talenty odziedziczyła niestety po matce. Możliwe też, że w tym wypadku mamy do czynienia ze zbiegiem obu nieszczęść.
Najbardziej jednak zaskakujące jest co innego. W tym filmie, właściwie nie ma piosenek Zenka i w ogóle disco polo. Zenek wyśpiewuje wyłącznie przaśne covery polskich i zagranicznych hitów w rodzaju „Neverending story”, „Karma chamelon”, przeboje grup Papa Dance czy Bolter. Bardzo to innowacyjna koncepcja. Ciekawe, że twórcy filmu o Freddiem Mercury na podobną nie wpadli.
Skoro nie ma disco polo, nie ma też tzw. sceny disco polo i zjawiska kulturowego, które wytworzyło się wokół tej muzyki. W kadrze nie pojawia się żaden inny zespół, jest tylko Zenek i Akcent, a właściwie Zenek i Rysiek, bo pozostali członkowie zespołu robią wyłącznie za tło.
Kolejny kiepski pomysł to obsada roli głównego bohatera czyli Zenka. Nie mam pojęcia po kiego grzyba, postać tę kreuje aż dwóch aktorów? Przecież żonę Zenka, przyjaciela z zespołu i wszystkich innych, grają ci sami ludzie. Tylko Zenek się zmienia. Młody Zenek to Jakub Zając i radzi sobie w tej roli całkiem nieźle, nawet tembr głosu stara się dopasować do oryginału. W roli dojrzałego Zenka oglądamy Krzysztofa Czeczota, który reprezentuje całkiem inny typ postaci i nie potrafiłem go zaakceptować. Zwłaszcza, że zmiana aktorów następuje mniej więcej pół godziny przed końcem filmu, brakuje więc czasu żeby się do niej przyzwyczaić. Kompletnie bez sensu.
Najfajniejsze w tym filmie są scenki rodzajowe z Podlasia lat 80, czyli okresu, w którym wszystko się zaczęło. Ciuchy, fryzury, bazarki, wnętrza, dobrze pamiętam te czasy i moim zdaniem udało się nieźle odtworzyć ultra obciachową estetykę z tamtych lat. To wyszło twórcom filmu najlepiej.
Po seansie naszła mnie jeszcze jedna refleksja. Filmowcy mają chyba problem ze zjawiskiem disco polo. Nie chcą pokazać go wprost, takiego jakim jest, jeden do jednego, starają się jakoś przetworzyć je artystycznie, znaleźć dla niego alegorię albo kostium. Tak było w filmie „Disco polo” Maćka Bochniaka, w którym zdecydowano się na surrealistyczną wizję tego świata, tak jest i tutaj gdzie mamy króla disco polo bez ani jednej jego piosenki. Ciekawe dlaczego?
Pogadać o „Zenku” możemy na NASZYM FORUM.
* Źródło zdjęcia tytułowego: YouTube