Sylwester 2019/2020 prawie w Skiroławkach – relacja

28.12.2019 Sobota – opisuje Aldona

Nadszedł w końcu ten długo oczekiwany dzień, dzień wyjazdu do Wieprza na Sylwestra, można by rzec, że na Pierwszą Forową Imprezę Sylwestrową (PFIS). O atrakcje wszelakie zadbała z wielkim zaangażowaniem, rozmachem i troską – Milady. Z okolic jezior i szuwarów nadciągnęli Nietaje w komplecie, z Mazowsza Paweł z Anią, z Pomorza przez łąki, lasy, zarośla i Gisiel, nadjechali Basia, Wilk i Aldona, z nie wiadomo skąd przywieziona została Księżniczka Sissi, a na sam koniec przybyli Milady i Kustosz.  

W kuchni czekał na nas już rozpalony kominek i zrobiło się od razu cieplutko, mimo otwartych na oścież lodówek, do których z zapałem każdy co chwila wkładał specjały ogólnożerne i mniej ogólne, ale też do zjedzenia oraz napoje bardziej i mniej wyskokowe. 

Ja zaczęłam od kawy, którą poczęstowała mnie Aga, bo moja oczywiście jeszcze była w sklepie, o tej godzinie zamkniętym. Po chwilowym rozgrzaniu i obejrzeniu terenu, na tyle ile się dało, zrobiłam krótką inspekcję porządków w pokojach. Jeszcze się w swoim nie rozpakowałam, żeby przypadkiem Księżna Sissi nie rozmyśliła się ze wspólnego lokum, dlatego było krystalicznie czysto. 

Po wstępnym rozpakowaniu się przez Milady i Kustosza zasiedliśmy w salonie. Paweł przygotował grę „Jaka to melodia” a wcześniej, dla chętnych zaprezentował krótką rozgrzewkę. Już wtedy wiedzieliśmy, że nie będzie łatwo, a po otrzymaniu regulaminu wszyscy wymiękli. Nikt nie protestował i nawet ochoczo uczestnicy zabawy wzięli się za doczytywanie punktów regulaminu. Ja zostałam przy punkcie 3 i ze śmiechu nie mogłam doczytać do końca (Nietaj – Ty paskudo). 

Kapelusz, który przywiozłam w ramach dostrojenia się na zabawę sylwestrową, robił najpierw za typowe nakrycie głowy – Lence się podobało, a później był kapeluszem do losowania pytań. 

Podzieliliśmy się na trzy drużyny:  drużyna 1 – Księżna Sissi, Aldona, Wilk; drużyna 2 – Milady, Basia, Kustosz; drużyna 3 – Ania, Aga, Nietaj. Paweł przygotował konkurs perfekcyjnie, pomocnikiem losującym pytania dla wszystkich drużyn został Igor. Kategorie były trudne ale ciekawe, między innymi: musicale, piosenka turystyczna (Paweł! to było okropne) disco-polo, lata 20-te lata 30-te, piosenki z lat 80-tych, muzyka filmowa, italo disco oraz tematy bieżące. Czarnym koniem drużyny drugiej była Basia, która w kategorii disco polo była nie pobicia. Anka była bezbłędna w latach 20 i latach 30 a w drużynie pierwszej, były same marne kobyłki, bo wylosowane melodie okazały się bardzo skomplikowane. Chociaż osobiście chciałam się pochwalić, że w musicalach wygrałabym w przedbiegach. Rozgrywka finałowa była za to na wskroś samochodzikowa. Trzeba było skojarzyć piosenki z poszczególnymi tomami Pana Samochodzika oraz prequeli. Zbyt proste to nie było. Koniec końców zwyciężyła drużyna 2, drużyna nr 1 zajęła zaszczytne trzecie miejsce, a drużyna 3, przedostatnie.

Ogień w kominkowym salonie trzaskał przyjemnie i błogo. Żal, że za oknem brak było śniegu, zawieruchy i lodowatego zimna, tym przyjemniejsze byłoby ciepło panujące w tamtej chwili w największym pokoju starego domostwa (które niegdyś było szkołą). Siedzieliśmy i rozmawialiśmy do późnych godzin delektując się cudowną atmosferą oraz obcowaniem Kustosza z instrumentem strunowym.

29.12.2019 Niedziela – opisuje Aldona

Rano, nikt, nawet ja, nikomu pobudki nie uczynił. Do teraz z podziwu wyjść nie mogę, że spałam jak suseł i to tak długo. Najwidoczniej wieprzańskie powietrze ma w sobie tę moc. Powoli, z lekkim ociąganiem w różnych turach spożywaliśmy śniadanie. Nie wiem kiedy jadłam śledzie po japońsku, ale dla przypomnienia i uwagi chcę podkreślić, że były obłędne. Wilk niestety opuścił nas z samego rana czyli jeszcze w nocy i zanim Basia doszła do siebie, było już po śniadaniu.

Posiłek w końcu został ukończony i ruszyliśmy do Zalewa na cmentarz żydowski. Cmentarz ten pochodzi z XIX wieku i jest wpisany do rejestru zabytków. Lekki puch śnieżny, który pokrywał Zalewo spowodował, już poza obrębem cmentarza, wybuch radości i ostrej zimowej głupawki. Milady rzuciła we mnie bez cienia delikatności kulą śnieżną a potem zwiewała i kryła się za Nietajem, żeby w odwecie nie oberwać jeszcze większą kulką z drobinkami lodu dla większego efektu. Niestety trafiłam kulą w płot, tfu… w nicość, bo mi się Milady wyślizgnęła. 

Czas naglił i ruszyliśmy do Przezmarku. Z oddali już było widać basztę nad Wielką Motławą, pozostałość po Zamku Krzyżackim. Z całości warowni ostała się tylko sześciopiętrowa narożna wieża na przedzamczu a całą resztę pochłonęła i nadal chłonie bujna roślinność. Przemiły Pan Ryszard wspaniale opowiadał o historii zamku i dzielił się z nami swoimi planami dotyczącymi przyszłości tego miejsca. Za chwilę z tego terenu mają zniknąć szpecące relikty przeszłości czyli domki dawnego ośrodka wczasowego, w zamian ma powstać kawiarenka i przestrzenie z większą ilością zieleni. Zwiedzanie wieży było intrygujące, Pan Ryszard cały czas opowiadał i przywoływał swoje wspomnienia a niektórzy z nas mogli powspominać swój wcześniejszy pobyt oglądając księgi pamiątkowe. Oczywiście tym razem również wpisaliśmy się ZNienacka. Bardzo trudno było rozstawać się z Panem Ryszardem i wielu z nas na pewno tutaj wróci.

Podczas gdy grupka śmiałków podejmowała mało finezyjnego kesza, niektóre jednostki zbyt śmiało odłączyły się od grupy i udały się wąską ścieżką, po wądołach spenetrować ruiny zamkowe. Żałuję, że nie poszłam w ich ślady, bo po zdjęciach wnioskuję, że było warto. Niestety, moje lenistwo nie pozwoliło mi na utratę drogocennej energii. Ciekawa jestem jak tutaj wygląda latem, kiedy słońce zachodzi za jezioro i słychać śpiew ptaków, które mają tu swoisty rezerwat.

Milady w końcu pogoniła nas z parkingu zamkowego, bo czekał na nas już obiad w Ostoi. Zziębnięci (niemożliwe, ale było mi zimno tak jak wszystkim) zamówiliśmy gorące napoje. Z Anią rozgrzewałyśmy dłonie trzymając filiżanki z kawą. Nietajowe dzieci uraczyły się gorącą czekoladą. A następnie wpłynęły na nasz stół dania obiadowe. Było przepysznie i bardzo przyjemnie. Pani kelnerka z podziwem patrzała jak to Kustosz chce ustawić telefon z samowyzwalaczem na podstawie stworzonej z różnych elementów znajdujących się na stole, po czym ulitowała się i trzasnęła profesjonalnie nam wszystkim pamiątkową fotografię. 

Wracaliśmy do Wieprza w pięknych okolicznościach zachodzącego słońca. Niebo było aż pomarańczowe od żaru i cudownie łamało linię horyzontu. Musieliśmy zatrzymać się chociaż na chwilę przy mijanym jeziorze Ewingi, aby móc spokojnie podziwiać wszystkie barwy i wchłonąć jak najwięcej do swoich serc emocji ze spektakularnego przywitania nocy przez zimowy dzień. Matka natura bywa ze wszech miar wyjątkowa. 

Tak naładowani optymistycznie i przyodziani w rumieńce od delikatnego mrozu wróciliśmy do Wieprza i rozpoczęliśmy grę w „5 sekund”. 

Gra była tak prosta, że aż nie wierzę, że przez 4 tury nie mogłam się swoim pionkiem ruszyć z bazy. Wymień 3 kraje, które chciałabyś odwiedzić – i zamiast odpowiedzi przeciągłe yyyy. Wymień 3 zwierzęta futerkowe; 3 zwierzęta, które zapadają w sen zimowy; 3 rzeczy, z którymi sypiasz; 3 najbardziej lubiane miesiące, 3 rzeczy z którymi rymuje się koparka… Wydaje się to takie proste, że aż niemożliwe, żeby nie odpowiedzieć. Bezsprzecznie grę „wygrała” Anka, która tak się bawiła, że nie mogła skończyć i dopiero długo po nas w salwach radości i śmiechu udało jej się doprowadzić swój pionek do linii mety. Szczególnie w pamięci została mi jej odpowiedź o szafce w męskiej szatni sportowej. Brawo Anka. I gratulacje dla wszystkich, którzy dali radę ukończyć 5 sekund.

30.12.2019 Poniedziałek – opisuje Aldona

W przeddzień szaleństw sylwestrowych, kiedy wszyscy jeszcze słodko drzemali i przewracali się na drugi boczek pod ciepłą pierzyną, umówiłam się z Anką i Pawłem, że zwiedzimy Wieprz i cmentarzyk. 

Wyruszyliśmy rano po śniadaniu i wypiciu herbaty z miodem oraz nutką mięty i zwykłej herbaty oraz kawy bez żadnych nut. Wieś wydawała się bezludna, żadnych homo sapiens dookoła, żadnych dymów z komina, tylko parę samochodów tutejszych, pędzących nie wiadomo gdzie i nie wiadomo po co. 

Cmentarzyk nie jest zaznaczony na mapie. Jest malutki i widać, że został dopiero co ogrodzony, groby uprzątnięto i zorganizowano zieleń na terenie, aby nie szkodziła ocalałym nagrobkom. Z tablic można odczytać, że niegdyś był tu nagrobek rodziny Bogdańskich – została tylko tabliczka, śladu po pomniku brak. Jest też miejsce pochówku rodziny Preuss, najsmutniejsze są nagrobki bezimienne, takie pozostawione bez pamięci i wspomnień.

Po powrocie do bazy, zastaliśmy rozbudzone i najedzone towarzystwo, więc mogliśmy ruszyć w kierunku półwyspu Bukowiec opisywanego przez Nienackiego w Nowych Przygodach Pana Samochodzika.

Nie była to wyprawa łatwa, ale nie od parady są przecież nasi dyplomowani delegaci: Sissi i Nietaj. Dzięki upierdliwości Nietaja oraz urokowi Księżniczki, otworzono dla nas na całe pół godziny szlaban na Bukowiec. Po drodze zorganizowaliśmy na szybko komitet ds. zasiedlenia Bukowca przez liczną ekipę turystów w namiotach i przeprowadziliśmy pierwszą naradę połączoną z eksploracją terenu. Milady jako kontrę do namiotów zawiązała stowarzyszenie badaczy cukru w domu Nienackiego, ale ze względu na brak stolika, foteli i herbaty poprzestaliśmy na stwierdzeniu, że cukier Nienacki w domu posiadał, gdyż Alicja piekła ciasta.

A potem już całkiem poważnie Nietaj zgubił nas w lesie w drodze na Grodzisko. Jakoś wyszliśmy z tego bez ofiar w ludziach, ale na tyle było to męczące, że razem z Basią na pagórek się już nie wdrapywałam licząc na to, że wszyscy zejdą tą samą stroną co wleźli. Niestety się przeliczyłam i musiałyśmy się dokulgać do reszty, z mozołem wdrapując się na Grodzisko. Grodzisko Bukowiec wpisane jest do rejestru zabytków i jak podają źródła:

Grodzisko ma kształt koła o wymiarach około 40 x 40 m. W północnej i zachodniej części założenia wał stromo opada w stronę jeziora Jeziorak. Majdan od strony północnej, wschodniej i zachodniej otacza wewnętrzna fosa i wał (ryc. 6–7). Poziom wody w Jezioraku położony jest na wysokości około 99,0 m n.p.m., a najwyższy punkt obiektu znajdujący się na południowym wale osiąga 112,32 m n.p.m. Zbocza obiektu od strony północnej i zachodniej mają wysokość około 10 m i duże nachylenie, natomiast od strony południowej i wschodniej obiekt otacza sucha fosa, szeroka na 3–4 m.

Niczego z tego opisu, będąc na szczycie pagórka nie zaobserwowałam, może dlatego, że ja mało co jestem w stanie zauważyć, jak mi się palcem nie pokaże. 

Następnym punktem programu tego dnia był Kościół w Borecznie. Dość długo czekaliśmy na odźwiernego z kluczami i zmarzliśmy okropnie. Sam Kościół nie ujął mnie niczym szczególnym. Ale warto tutaj przypomnieć, że ów Kościół występuje w powieści „Pan Samochodzik i Złota Rękawica”. To do tego właśnie miejsca pedałował Pan Samochodzik na rowerze. Niestety nie zezwolono nam na wykonanie zdjęć wnętrza kościoła, to i materiał obrazowy jest biedny. W kościele tym mieści się kamienna płyta z wyrytą postacią rycerza – płyta grobowa Johannesa von Schönaich. Po obu stronach postaci znajdują się zatarte herby, źródła podają, że są to herby: z lewej strony: von Lacken, von Taubenhcim, von Lichten, von Eppingen, po prawej stronie: von Schönaich, von Falkenha in, von Sack, von Eichholz. Płyta ta, wcześniej znajdowała się pod ołtarzem, nad znajdującą się tam kryptą rodową, która obecnie jest zamurowana. 

Żałuję bardzo, że nikt nam nie opowiedział ciekawostek z tego kościoła, a wpadłam na nie dopiero teraz przeglądając informacje o Borecznie: Niewiele osób wchodzących do kościoła w Borecznie zdaje sobie sprawę, że stojąc w dolnej partii wieży ma nad sobą puste pomieszczenie, do którego nie ma bezpośredniego dostępu. Jedynym wejściem jest okienko znajdujące się na wysokości ok. 6 m od południowo-wschodniej strony wieży. Szkoda, że dopiero teraz o tym wiem, bo nie rozglądałam się dokładnie i trudno mi sobie to wyobrazić. Na pewno trzeba tutaj wrócić. Na zakończenie znaleźliśmy kesza, ale w o wiele gorszym stanie niż wcześniejszy w Przezmarku, więc przez grzeczność, nie opiszę towarzyszących nam emocji.

Następnie udaliśmy się rządkiem aut na zasłużony obiad w Kłobuku. Zanim jednak weszłam do środka upatrzyłam sobie kłobuka, który był diabłem a nie zdechła kurą, którą znam ze Skiroławek. W nagrodę dostrzegłam okazjonalny reper na budynku restauracji i nie omieszkałam zrobić mu fotografii. Nie ma trzcin jest reper.

Restauracja Pod Kłobukiem nie wywarła na mnie, tak jak bym chciała, pozytywnego wrażenia. Gorące napoje podawane były nie w tej kolejności co trzeba a sam posiłek tylko ładnie się nazywał. Milady dostała swoją kawę, kiedy niektórzy kończyli jeść obiad. A moich królewieckich klopsów nie polecam. Za to Paweł ze swojej dziczyzny był raczej zadowolony. Niestety Kłobuk płata różne figle, w tym taki, że podgonił czas a ja musiałam spieszyć się na pociąg. Kustosz ruszył ostro i gnał przez wszystkie wsie z rozbrajającą mnie prędkością, że momentami liczyłam na to, że zdążę. Mijał nam za oknami wozu przepiękny i zachwycający zachód słońca. To nie ten sam i nawet nie podobny co w drodze z Przezmarku. O wiele bardziej intensywny i groźny. Cała czerwień kosmosu spowiła resztkę czarnego nieba, jakby ktoś otworzył drzwi do piekieł, jakby za chwilę miał skończyć się świat…. nie, no żartuję, ale grozą powiało, tym bardziej, że Kustosz naprawdę się spieszył. Zresztą okazało się, że niepotrzebnie, bo mój pociąg zarył się z zaspach śnieżnych i miał 21 minutowe spóźnienie. 

W końcu odjechałam. I nawet nie zapomniałam kupić biletu. Z każdą minutą coraz bardziej oddalałam się od Susza, od tych cudownych chwil spędzonych przy cieple kominka. Mróz w przedziale nie pozwolił mi się rozczulić. Toć przecież za chwilę miałam tu wrócić. 

Popołudnie – opisuje Kustosz

W tym miejscu następuje zmiana narratora, ponieważ należy odnotować, że ekipa powracająca z Susza, w składzie Milady, Księżniczka Sissi i Kustosz, połączyła się w Jerzwałdzie z drużyną Nietajów i wspólnymi siłami przypuszczono atak na gościnne progi Mirosława, czyli naszego człowieka w Skiroławkach. Podjęci słodyczami i jakimś płynem, którego moc liczono w procentach, podziwialiśmy liczne mirkowe Opusy, a ja przetrzepałem całą kolekcję płyt naszego gospodarza (niektóre jeszcze nie odwinięte z folii;))

Wieczór w Wieprzu upłynął na wielu partyjkach „Tajniaków”. Do późnych godzin nocnych było bardzo wesoło, a ciule nigdy nie zapomną terakoty Milady, która, ku zaskoczeniu rzeczonej, jakoś nie stała się torebką.

31.12.2019 Wtorek

Przedpołudnie – opisuje Milady

Rankiem nieco zmodyfikowaliśmy plan i w pierwszej kolejności ruszyliśmy do Karnit. Wilkowi udało się do nas powrócić już poprzedniego wieczora i mieliśmy małe wyrzuty sumienia, że musimy wyrywać stęsknioną za sobą parę na wojaże.:) W Karnitach mieliśmy sposobność obcowania z całkiem sporym zwierzyńcem. Natomiast w samym pałacu trwały przygotowania do wieczornej zabawy sylwestrowej, a my byliśmy zachęcani gorąco przez organizatora żebyśmy zostali. Kustosz i Nietajenko wsiąkli nie wiadomo gdzie na cały czas naszego pobytu w Karnitach twierdząc, że szukali kesza. Nikt im nie uwierzył. Plotkując obeszliśmy cały teren z kilkoma niedługimi przystankami (jednak było nam zimno) i ruszyliśmy dalej.

Zachęceni przez Nietajenkę udaliśmy się do Miłomłyna by dokonać eksploracji kościoła św. Bartłomieja w Miłomłynie. Dlaczego właśnie tam? Nietajenko obiecał, że się nie zawiedziemy. I dotrzymał słowa. Kościół o dziwo był otwarty (w naszym kraju trudno o kościół otwarty dla wiernych nie tylko w czasie mszy). Ten nie tylko zapraszał życzliwie do swojego wnętrza, ale i to wnętrze było naprawdę ładne. Nie monumentalne, ale też nie ciasne, nie zimne i nie przytłaczające. Duże okna zdobiły witraże. Otwarte okazało się również wejście na wieżę.

dav

Na jej szczycie mogliśmy podziwiać mechanizm zegarowy, który ma chyba za zadanie regulować automatycznie bicie dzwonu. Dalej podwórzem plebanii przeszliśmy do kolejnych pomieszczeń, które mogliśmy bez problemu zwiedzić. I tak dotarliśmy do czerwonej kaplicy oraz do kolejnej wieży, którą zwiedziliśmy, oczywiście zgodnie z nakazem znajdującym się na tabliczce na drzwiach, w stanie nienaruszonym.

Nadspodziewanie dużo czasu spędziliśmy w Miłomłynie i gdy dotarliśmy do Iławy okazało się, że mamy tylko pół godziny na zwiedzanie. Tak więc musiał nam wystarczyć jedynie krótki spacer do ratusza, następnie kościoła, w którym miała być ukryta złota rękawica, oraz powrót wzdłuż brzegu Małego Jezioraka do samochodów, by zdążyć na zarezerwowany obiad. Na chwilę tylko rozstaliśmy się w Wilkami, którzy podskoczyli na dworzec po Aldonę.

Popołudnie – opisuje Aldona

Zaraz po ciężkiej i wyczerpującej pracy ruszyłam z powrotem do Wieprza, mając nadzieję, że zdążę na obiad i że jeszcze chwilę się zdrzemnę po drodze. Faktycznie błogi spokój w pociągu pozwolił mi na krótką drzemkę, z której wyrwał mnie Malbork i strach, że właśnie przespałam wysiadkę. Kompletnie ogłuszona nie mogłam sobie przypomnieć co ja w tym pociągu w ogóle porabiam. Dla niepoznaki siedziałam cicho i dopiero w Iławie odetchnęłam z ulgą. Dojechałam. Wyskoczyłam w czapce i szaliku bojowym na tęgie mrozy i od razu rzucił mi się w oczy wóz Wilka. Z przyjemnością się wcisnęłam pomiędzy wilkowe szpargały, które rozłożone grzały się na tylnych siedzeniach. 

Dojechaliśmy do Smoczej Jamy i od razu przystąpiłam do studiowania menu. Zamówiłam oczywiście to samo co Aga, jakoś nam się to chyba już utarło, że mamy podobny smak. Wspaniały był grzaniec i nawet na pamiątkę chciałam zabrać kubełek, ale jakoś nie miałam śmiałości do takiego niecnego czynu, albo w tym momencie przypomniałam sobie o dobrym wychowaniu. Trudno mi to dzisiaj osądzić. Muszę pojechać tam jeszcze raz. A warto, bo jedzenie było przepyszne. Wszystkie dania wyglądały smakowicie a rzuciłam okiem na wszystkie talerze. Sądząc po zadowolonych minach współbiesiadników nie zgrzeszę, mówiąc, że każdemu smakowało. 

Z Iławy, po krótkich zakupach, ruszyliśmy na Wieprz. Czas naglił a mieliśmy już umówionych gości i tyle do zrobienia. Igor dmuchał balony, Aga latała ze ścierą, Milady coś pitrasiła w garze, Sissi zawijała jakieś rulony, Basia kroiła buraki, ja robiłam sernik ( no dobra, z Agą), leczo zostało zrobione wcześniej przez Pawła i Ankę, Nietaj tłukł kotlety, Ania się szwendała uroczo, Paweł zadbał o muzyczne akcenty, a Kustosz…..spał. Wilka gdzieś diabli wzięli na tę krótką chwilę. Dzieciaki bawiły się w salonie.

Zrobiło się nieprzyzwoicie późno a tu zero makijażu, włosy w nieładzie a kiecka na wieszaku. Każda więc z pięknych pań pognała robić się na bóstwo.

W międzyczasie, kiedy kiecka już była tam gdzie trzeba, makijaż w połowie a włosy nadal tam gdzie im się chciało, przybyli goście: Beatka, Ula i Mirek. Kiedy ja próbowałam ubrać się w rajstopy i zrobić porządek z koafiurą, wszyscy już mniej więcej zasiedli do stołu. Jakże było mi miło poznać sympatyczną Beatkę i wspaniałą Ulę oraz cudownego Mirka.

Imprezę zaczęliśmy z przytupem. Mirek wspaniale opowiadał o Jerzwałdzie, o Nienackim i o wielu ciekawych sprawach i przepięknie śpiewał nam pieśni. Szkoda, że nie zrobili duetu z Kustoszem. Myślę, że byłyby to niezapomniane chwile. Były też tańce, Nietaj wywijał hołubce ze mną na parkiecie i było też pogo w laczkach, czym do dzisiaj jestem wyjątkowo wzruszona. Mirkowe pieśni o Barbarze przejdą do historii tego sylwestra. Do historii przejdzie też czytanie Kustosza ubarwione akcentami mocno humorystycznymi. 

Za pięć dwunasta zgromadziliśmy się przy ognisku przed Wojciechówką i oczekiwaliśmy zakończenia Starego Roku. Mieliśmy chwilę aby pożegnać się z tym wszystkim co wypełniało nas w 2019 roku i powspominać swoje lepsze i gorsze dni. Chwila zadumy nad nieuniknionym upływem czasu.

Uwaga…..zaczęliśmy odliczanie: 10, 9, 8…3, 2, 1 !!!! Jest!!! Mamy Nowy Rok. Rok nowych pomysłów, wyzwań, postanowień albo i nie, ten piękny początek kiedy w ogóle nie wiemy co nam pisane i czego sami jeszcze chcemy. Marzenia do zrealizowania, stos książek do przeczytania, życzenia spełnienia wszystkiego, oby tego najlepszego, podróży, uśmiechu i radości przez cały 2020 i aby było po prostu dobrze. 

Wracamy do ciepłego salonu. Zawsze w takich momentach myślę, jak bardzo ten przełom nie jest istotny, jak wcale nie odcina grubą krechą tego wszystkiego co było, co trwa i nigdy się nie zmieni. Jak bardzo dziwne jest świętowanie kolejnego roku zmagań z rzeczywistością, która już puka do drzwi. Ale póki co trwa zabawa, jest mnóstwo radości, z tego, że jesteśmy tutaj razem. Choć brakuje tutaj wielu osób, z którymi by się chciało przywitać to dopiero zaczęte Nowe. Mam nadzieję i tego każdemu życzyłam, żeby w istocie było wspaniałe i dobre. A tym, którym nie mogłam w żaden sposób wtedy powiedzieć tego wszystkiego, powiem innym razem w kolejnym Nowym Roku. Mam nadzieję.

Wróciliśmy na parkiet, do muzyki i gitarowych brzmień Mirka i Kustosza, do śpiewów, do smakołyków i do dobrej zabawy. I tak do późnych godzin imprezowaliśmy. A po opuszczeniu nas przez Beatkę, Ulę i Mirka i po wykruszeniu się wieprzańskich imprezowiczów siedziałyśmy z Milady do 6:30 i gawędziłyśmy o różnych ważnych sprawach. 

A pobudka już o 9.

01.01.2020 Środa

Księżna Sissi z nieśmiałością krzątała się po naszym apartamencie i delikatnie sprawdzała czy żyję, gdyż spieszyła się do odjazdu a tu jeszcze morsowanie noworoczne. Wstałam więc ochoczo i po krótkim kubeczku kawy byłam gotowa na najlepsze co może być 1.01 jakiegokolwiek roku. Wędrujemy uradowani nad Jeziorak z ręcznikami i czapkami na łebkach. Ania z Pawłem przed odjazdem do domu przyszli nam pokibicować.

Rozgrzewka intensywna, jesteśmy rozgrzani do granic i …. Nietaj pierwszy wlazł do wody. I… nic. Idzie, idzie a za nim Sissi, która w połowie wraca, żeby ściągnąć klapki. I idzie dalej z Nietajem oznajmiając gromko, że zimno. Włażę i ja i zaraz wychodzę. Faktycznie zimno i to cholernie. Ale dobra, nie poddaję się, bo o to w tym chodzi i ładuję się do jeziora. Zanurzam się i jest mi tak niebywale, że jest to po prostu cudowne. Poziom endorfin sięgnął zenitu. Po wyjściu z wody jest pięknie. Wszystko kolorowe i radosne. Wycieramy się i idziemy na śniadanie. 

W międzyczasie zaspani imprezowicze budzą się do życia. Jemy wspólnie śniadanie i pakujemy to co zostało. Na tydzień żarcia starczyłoby jak nic. Pakujemy również swoje walizki i plecaki. Jak to jest, że zawsze pakując się w drugą stronę niczego nie mogę upchnąć. Ładuję więc wszystko jak popadnie i w ostatnich chwilach szukamy z Wilkiem kapelusza. Ania z Pawłem już dawno w drodze do domu a my dopiero wyruszamy. Żegnaj Wieprzu. 

Jedziemy jeszcze do Jerzwałdu, żegnamy się tutaj z Mirkiem i ruszamy na cmentarz. Zapalamy znicz Zbigniewowi Nienackiemu.

Chwila zadumy nad grobem i idziemy złożyć życzenia Bogusiowi. Niestety, nie zastaliśmy go, więc chwilę spoglądamy na jezioro i na mostek, tak dobrze nam znany i robimy pamiątkową fotografię.

Nadszedł czas pożegnania. Ściskamy się serdecznie życząc sobie nawzajem spokojnej drogi.

Dziękuję Wam wszystkim, że mogłam być z Wami w tych pięknych dniach i niezapomnianej imprezie sylwestrowej. 

Na tematy związane z forowym sylwestrem możemy dalej dyskutować w wątku na FORUM.

W relacji wykorzystano zdjęcia: Aldony, Milady, Kustosza oraz Wilka.