I choć do Pragi…

Intro

…parafrazując wątek Sianownej Pani ruszam do Pragi – ale tej czeskiej. Tak się złożyło, oczywiście nieprzypadkiem*, że temat jest wielowątkowy, przenika kilka wymiarów:

*(umówmy się, że 'nie’ z 'przypadek’ piszemy razem – dlaczego? hmmmm. Zresztą inne błędy też są zamierzone, a nawet wliczone w cenę).

1. Ten oczywisty – podróżniczy, który sprawia, że przechodzimy z trybu stand-by na tryb action.

2-gi wymiar: Praga jako miasto – spędziłem tam kilka tygodni, dawno temu (cholera, coś szybko zleciało), gdy na ulicach wisiały jeszcze plakaty 'Z Savetskim Svazom po wse casy’ a w pamięci pozostała zapowiedź z praskiego metra 'ukoncite wystup a nastup, dwerze si zawirani – przisti stanice I. P. Pavlova’. I choć Praga leży tak blisko, to sporo wody musiało w Wełtawie upłynąć, by ruszyć tam ponownie. Nie będę szukał tego, co się zmieniło. Wręcz przeciwnie: tego – co pozostało! W końcu po to się jeździ na Pragie*

*(sie wie, jak się słucha szlagierów Kapeli Czerniakowskiej)

3. Wymiar muzyczny – w ten weekend w Pradze gra Rammstein. A że muzyka jest dla mnie najważniejsza… Dla wyjaśnienia: Rammstein to kapela, która łączy dawne i obecne czasy. Rammstein to chłopaki z eNeRDe, co wiele tłumaczy, a obecnie to jeden z najlepszych rockowych show. Po prostu Weltklasse i jak to się mawia: Petarda! W ich wypadku i w przenośni i dosłownie. Co prawda wystąpią jeszcze w Warszawie, na Stadionie Narodowym (na Pradze  lecz tam się nie da słuchać muzyki. Kropka). Trasa przekładana przez dwa lata, więc będzie się działo.

4. Piwiarnie… oj, w życiu czasem trzeba sobie pokowboić. Obiecuję szukać tych najbardziej menelskich. U Kalicha byłem wtedy. W tamtym życiu.

5. Piłka nożna – trafiamy czasowo na praskie derby: Slavia vs. Sparta. Przypadkiem? Nie! Zobaczymy jak się bawią tamtejsi kibole, gdyż cudem udało się zdobyć bilety. Sprzedaż otwarta trwała 93 sekundy. 'Pan Sianowny pozwoly, że do Pana piję

6. A gdzie w tym wszystkim Pan Samochodzik? Oczywiście z tyłu głowy. 'Tajemnica Tajemnic’ to część, która wywoływała chyba największe kołatanie serca i wypieki na twarzy. Wtedy. W tamtym życiu.

7. Być może pojawią się wątki poboczne? Być może to one staną się wiodące? Zobaczymy. Teraz trzeba pakować mandżur i w drogę! 

Ciąg Dalszy jak… Ceske Drahy

– Ahoj! Byliśmy, zobaczyliśmy, i… a jakże! zwyciężyliśmy! Bo jakże nie odnieść sukcesu, gdy jazda odbywa się na naszych warunkach, po naszemu, a jej wyzwalaczem jest koncert rockowy. Rock to skała. Twarda opoka. Na niej budujemy resztę. My? Generalnie było nas trzech (w każdym z nas inna itd.) lecz jeden nie dojechał, więc do Pragi ruszamy we dwóch. Dwóch kumpli ze szkolnej ławki. WTEDY.

Do Pragi można jechać na różne sposoby: samochodem (Eeeee??? Ahahaha! No coś ty? Zwariowałeś? Chyba, że sam będziesz kierował…). Samolotem? (Te ceny?… A te godziny? Zobacz, tracimy całe 2 dni!). A może pociągiem? O! Jest jakiś nocny! (Kiedy ostatnio jechałeś nocnym? Na wczasy do Kołobrzegu, w 1983?) Pasuje!

Trochę to skomplikowane, bo czeski wagon w polskim pociągu, a zakup biletów to odrębna przygoda, lecz ostatecznie się udaje. Mają jakiś Wars? Nie. Podobno można coś kupić u konduktora. Ale nie z nami te numery… Aaaby podróż szybko, gładko, zdecydowanie – przezorny zawsze musi być  zabezpieczony. I rzeczywiście.
– A te kiełbaski są? Czeski konduktor: neni.
– A piwo? Neni.
– A coś? Neni neni neni. Śniadanie będzie do przedziału. Rano. Kávu nebo čaj?

Pociągiem ruszamy wieczorem, lecz zgrupowanie przedwyjazdowe zaczynamy wcześniej, w południe na Służewcu. Na Wyścigach. Galarety neni, ale lorneta? Owszem. Jest. Bo jak oglądać te biegające w oddali konie bez dobrej lornety? Jesteśmy więc idealnie przygotowani i od tej pory dalsza podróż mija szybko, gładko, zdecydowanie.

– Ty, wstawaj, ktoś puka.
– Pánové, tady je Praha a snídaně.
– Masz Ibuprom?

Dworzec jak dworzec… część zabytkowa połączona z nowoczesną – podziemną. Nic szczególnego, jeśli trochę się tych dworców przejechało. Ale co innego przykuwa naszą uwagę… wielka żółta reklama z pianką. Zamknięte. Lecz wkrótce otwierają! Jest więc czas, by zatroszczyć się o praską logistykę. Kupujemy 72-godzinne jezdinky, które mają rozwiązać wszystkie przyziemne problemy. I już możemy przekraczać Rubikon dworcowego baru, z jakże zachęcającą reklamą. Ale że tak rano? – Pojawia się pewna doza nieśmiałości.
– Najważniejsze są pierwsze wrażenia…
– Najważniejszy jest pierwszy łyk!
– O Boże, czy to możliwe?! Czy to może być takie dobre?
– I to w zwykłym, dworcowym?
– To co my piliśmy do tej pory?
– Oto nasz Rubikon! Nie ma powrotu!
– Ruszamy na miasto.
– Praga to piękne miasto…

Miasto

No dobra, a co z tym pierwszym wrażeniem? Przecież nie było nas tu X lat, a może nawet XX, albo w ogóle XXL? Co by nie mówić. Czas zleciał nie-wia-do-mo-kie-dy. Czas. Die Zeit. Jak tytuł nowej płyty Rammstein i niezwykle wymownego teledysku, które nas tu ściągnęły. CZASem chciałoby się ten czas zatrzymać, odwrócić jego bieg? Przekręcić pierścień Arabeli i oszukać wielki zegar na praskim ratuszu? Ale czy warto? Choć czas nieubłaganie zmierza do jakiegoś końca, to jednak mówi się, że również leczy rany.

Praga WTEDY to zapyziałe, szarobure miasto, pokryte kurzem z komuszych walonek, TERAZ lśni pełnym blaskiem. Nie ma już gwiaździstych dekoracji i innych demonów przeszłości. Przynajmniej na pierwszy rzut oka. Aczkolwiek ten pierwszy jest decydujący, Tak jak pierwszy łyk. Albo wchodzi gładko, albo odbija się czkawką.

– To może znów wejdziemy? Na pierwszy łyk? Ileż tu miejsc! Na każdym rogu!
– Najpierw zrzućmy tobołki i ruszamy do akcji. Z planem bez planu, bez napinki, bez przewodników, bez konkretnego celu. On się sam ukaże. To sprawdzona i wykuta w boju metoda nieprzypadku.

Baza wypadowa znajduje się w samym centrum, choć nie zdajemy sobie jeszcze sprawy, jak strategicznie doskonała jest niniejsza lokalizacja. Wewnątrz hotelu pachnie co prawda agresywną perfumą typu ‘Bryza Wełtawy’ pomieszaną z ‘Oparami Absyntu’- co zazwyczaj ma odwrócić uwagę gościa… Lecz my, niesieni podróżną adrenaliną i uwolnieni od bagaży lecimy już dalej, nie oglądając się za siebie. Nie musimy daleko fruwać. Już pierwsze mijane, wielobarwne  wystawy każą się domyślać, że spragniony kultury turysta, nie będzie się tu nudził. Zaiste asortyment lepszy niż w Vegas!

liczne praskie kioski…
dla spragnionych kultury

Nie mamy już (albo jeszcze?) nastu lat by dać się złapać na tak prosty lep i wybieramy lokal z zachęcającym napisem ‘Jedna prava laska je laska k pivu’.

Jedyna prawdziwa miłość
miłość do piwa

I od razu przypomina się scena z pewnego filmu, w którym bohater śmiał wątpić, trzymając tę miłość w garści…

I co teraz?

Lokal zapisujemy na liście, by może jeszcze wrócić, choć za chwilę okaże się, że snucie takich planów jest po prostu bez sensu. Zresztą jak większość tzw. życiowych planów.

I co teraz? Jeśli oldskulowo nie korzysta się z mapy (no może w ostateczności, gdy już nie ma wyjścia), należy zdefiniować koordynaty i oznaczyć punkty ułatwiające orientację w terenie. W takim mieście jak Praga, położonym nad rzeką, punktem charakterystycznym będzie… Pewnie większość odpowie naiwnie: rzeka. A my? Owszem łapiemy jej nitkę, ale tylko po to, by znaleźć jeden most. Jakiego Karola? Eeeetam i znowu pudło! My znajdujemy MOST LEGII. No sorry, już tak mamy. Żaden inny klub nie ma tu swojego mostu. A my mamy! Jak nie, jak tak! Zdjęcia nie kłamio. Piękny, kamienny, wieczny. A teraz trzeba symbolicznie zakończyć ten najgorszy od lat sezon i zapomnieć.
– Ale na smutno nie będziemy przecież…?
– Zwariowałeś? Niech się martwią ci, którzy będą się zaraz męczyć w eliminacjach do eliminacji do europejskich pucharów. Za rok zmiana.
– A teraz skoncentrujmy się na najbliższym spotkaniu. Dziś wieczorem*

*[dziś wieczorem praskie derby – przyp. wyroczni]

Kilka(set) kroków dalej i oto ów wspomniany Most Karola. Zatłoczony, że hoho, nie da się wcisnąć szpilki. Pogoda dopisała, pandemia zakończyła, chyba cały świat ruszył na Most Karola. Super. Fajnie. Nie dla nas. Bynajmniej nie mamy problemów agorafobicznych, lecz odpycha nas szmirowaty klimacik. Chodząc już trochę po tej ziemi, mamy prawo wybierać – póki jeszcze jest w czym. Szukamy więc miejsc autentycznych. Już niedługo, już coraz mniej, ale jeszcze chwilę…
– Tylko nie mów na głos, że szukamy.
– Ojtam, ojtam.

Wełtawa, Most Legii i inne mosty, w tym Karola

Chwilę stoimy oszołomieni tym dzikim tłumem i coraz bardziej rozgrzanym słońcem, lecz już po chwili znikamy w szarości (Fade to Grey) w jakimś spokojnym zaułku. Lokalizacja okołostarówkowa nie sprzyja naszym preferencjom i idealnym rozwiązaniom, ale że pora jest jeszcze wczesna, my już będziemy PO, gdy cała reszta zorientuje się, że to właśnie TERAZ, NATYCHMIAST. Trzeba tylko wybrać miejscówkę, jakąś wciśniętą w największy kąt, najlepiej zabitą dechami, najgorszą. Czyli najlepszą z możliwych.  
– Ta wygląda syfiasto!
– Wchodzimy.

Světlé nebo tmavé

Trudno powiedzieć, czy to jakaś nowa świecka, praska tradycja, że większość restauracji w miejscach turystycznych nagle stała się knajpami Szwejka. Co i rusz mijaliśmy szwejkowe rysunki na ścianach lokali, szwejkowe neony, szwejkowe figurki i okna obwieszone K+K pamiątkami, że niby takie z epoki. Że takie super. Do wyrzygania. Od razu więc odpuszczamy wizytę Na Bojisti, u Kalicha. Bo strach pomyśleć co tam się będzie działo? Posadzą z nami przy stole samego Franciszka Józefa? Byliśmy u Kalicha WTEDY, w tamtym szarym życiu, gdy była to jeszcze w miarę zwykła knajpa.

Szwejkowanie

Ale skoro już siedzimy… We dwóch… Po polsku 2 to dwa, po czesku 2 to dva. Wymawia się identycznie. Przypadkiem?
– Dva světlé! – Kelnerzy to zaprawione w boju praskie zakapiory, widać że nie wylewają za kołnierz. Znamy się na tym, a oni znają swój fach. Poruszają się błyskawicznie i skutecznie. Zapisujemy na plus. Miejsca w ogródku zajmują jacyś Niemcy, obok polska rodzinka dyskutuje w śląskim dialekcie tak głośno, że już prawie, bezczelnie włączamy się w ich życiowe sprawy… gdyby nie nasz szybki kelner.
– Mmmmm… No co by nie mówić. Co by nie powiedzieć. Znają się na tym!
– Kelnerzy?
– Piwowarzy! Ech jak oni to robią!?
– Zaiste. Piwna czeska zupa jest jak nektar. Jak jakaś ambrozja. Lekka, delikatna, świeżo vycepana, nienagazowana, nie klepie skarpetkami cioci Kloci, ani przedwczorajszą beczką. A ta piana? Stoi na baczność jakby sam Kaiser przyjechał na paradę. I nie ważne, czy to kufel jasnego (světlé), czy ciemnego (tmavé).
Tym razem pierwszy łyk jest prawie tak głęboki jak cały kufel – Powoli wchodzimy na obroty.
– Jogibabu.

Głodu co prawda nie czujemy, gdyż po tradycyjnej kolejowej kolacji (a jakże z jajem! Takim klasycznym – na twardo i pomidorkiem ze sreberka), rano dopchnęliśmy zestawem od czeskiego stewarda i potem dworcowymi parówkami.

tradycyjna kolejowa kolacja… ze śniadaniem

Ale skoro siedzimy…
– Panie kelner, można dwa utopence?
– Teraz mamy kartę śniadaniową.
– Zobaczmy więc tę kartę… hmmm… niemieckie frankfurtery (jawohl) lub zestaw angielski z fasolką i jajecznicą (bueee), jest też coś francuskiego (sacrebleu) albo…
– A do której ta karta śniadaniowa?
– Do 10:00
– A jest? 9:52!
– Osiem minut cię zbawi, ty, biurokrato! – Powiedziałby nasz narodowy bohater Ryszard Ochódzki, nawet lepszy niż Szwejk, bo on na miarę NASZYCH możliwości. To my powinniśmy zrobić z niego markę narodową i pokazać Tym wszystkim niedowiarkom…
– To jeszcze po jednym i pamiętaj! O dziesiątej zero zero – wymownie stukam w tarczę zegarka.

Co by nie mówić, nie tylko piwo jest tu idealne, ale również otoczka do niego. Utopence to lekko marynowane serdelki z papryką i cebulką – taki pikantno-kwaskowy zestaw pobudza pragnienie i skutecznie likwiduje mały głód.
– Zdążyliśmy! – Niebawem ogródek zalewa turystyczna szarańcza, czyli wycieczka z przewodnikiem. Trzeba się ewakuować.
– Doskonale tego nie zaplanowaliśmy!
– Nieprzypadkiem!

Wyprzedzając fakty, a będąc przy temacie piwnych zakąsek-przekąsek, wymieńmy awansem następujące:
– Nakladany hermelin czyli rozpływający się w ustach serek, przypominający camembert, lekko marynowany na ostro – podawany z cebulką i papryką. A w środku, po przekrojeniu… mrrr: co knajpa to coś innego, lepszego. Hermelin to nowość na naszej liście piwnych przebojów i od razu trafia na top.
– Smazeny syr – to z kolei danie zakazane przez wszystkich fachowców od zdrowego żywienia. Dla nas? Jeden ze smaków PeeReLu. Bo gdy nic już nie było w lodówce, a zostały jakieś skamieniałe ostatki żółtego sera, to co robiły babcie lub ciocie? Smażyły! A jak się to fajnie ciągnęło! W wersji czeskiej: z majonezem i frytkami. Jak żona zobaczy te zdjęcia, to będzie na niego. To on się tym obżerał. Jaaa?!? Nigdy! Do ust bym nie wziął!

Zdrowe, przepiwne zakąski – przekąski

Utopence i hermeliny serwowane są w zwykłych barach i piwiarniach, tam gdzie nie prowadzi się pełnej kuchni. Najczęściej – te wyjątkowe marynaty – wystawione są na kontuarze i pięknie się prezentują w dużych, szklanych słojach.

Aaaaby dzień nie zakończył się przed zachodem słońca trzeba opracować odpowiednią strategię, dokonać skomplikowanych obliczeń i analiz, przełożyć na możliwości, przetestować i wdrożyć w życie. Wychodzi na to, że 1 czeski kufel napędza 1 km marszu (lub odwrotnie). Jest dobrze. W Polsce to całkiem inne proporcje, w Niemczech lub Anglii inne, a w Azji lub w Meksyku jeszcze inne. Naprawdę świetne jest to czeskie piwo i nie ma nic wspólnego z napojem sprzedawanym u nas, nawet tym obrandowanym po czesku. To kwestia nagazowania, ciężkości i czasu od daty produkcji. Czuć to w smaku i widać po pianie. W porównaniu z piwem świeżo vycepanym… no nie ma porównania. To zupełnie inne systemy walutowe.

Piwo czeskie / České pivo…
…Nie mylić z żadnym innym.

W tej Pradze

Podczas, gdy szarańcza ruszyła do knajp, wykorzystujemy ową lukę czasową, swoisty slot, przydzielony przez naturę i oblatujemy znaczną część centrum. Nadal jest czysto, schludnie, elegancko. Przeważa styl klasyczny, secesyjny, wysokie kamienice nie straszą, są zadbane i ogólnie dobrze to wygląda. Gdzieniegdzie wpasowano nowoczesne plomby, lecz nie nachalnie, nie burząc proporcji, nie kłując w oczy, nie powodując architektonicznego chaosu. Coraz lepiej się czujemy. W tej Pradze.

Jedno się w Pradze nie zmieniło: pasaże. To charakterystyczny element wykorzystania powierzchni pod kamienicami w centrum. Pasaże skracają przejścia z jednej ulicy na drugą, a jednocześnie stanowią estetyczne i praktyczne urozmaicenie. W pasażach znajdują się lokale usługowe, punkty gastronomiczne, handlowe, a nawet galerie, kina lub teatry oraz zejścia do metra. Trafiamy także na nie lada niespodzianki. I co ważne: w praskich pasażach nie śmierdzi. Można?

praskie pasaże: och! ach!

OK, wydeptaliśmy śródmieście trochę wzdłuż, trochę wszerz, nadchodzi ten moment, by wyciągnąć asa z rękawa: nasze Jizdenky i… odciążyć kopyta. Komunikacja miejska jest w Pradze skrojona wprost pod nasze potrzeby i oczekiwania: 3 linie metra i cała pajęcza sieć tramwajowa. Czego więcej trzeba? Jeszcze trochę pokręcimy się w pobliżu centrum, ale potem ruszamy w teren, bo już coś nam świta w głowie. Na razie powoli dojrzewa, kiełkuje, ale już niebawem wybije i zakwitnie… jakiś MOTYW WIODĄCY.

příští stanice

Derby w konserwy

Trzeba teraz przenieść się o kilka ruchów do przodu, na szachownicy czasu, bo oto ruszamy na mecz. Temat niszowy, więc niezainterere mogą od razu skakać do następnego rozdziału. Ale nie zaszkodzi zostać. Mamy dziś praskie DERBY. Slavia Praha podejmuje na swoim stadionie Spartę Praha. Wszelkie derby, czyli spotkania dwóch drużyn z tego samego rejonu wywołują dreszczyk emocji. A czasem nawet wywołują gorączkę. Prawie wszędzie na świecie. Oprócz… Poznania, ale z oczywistych względów nie będziemy się nad tym pochylać. Podczas derby potrafi dochodzić do całkiem fajnych rozrób, wyciąga się najlepsze oprawy, a grajki – motywowane przez kibiców – potrafią dać z siebie więcej niż zwykle. Adrenalinka buzuje i nie wypada odstawiać nogi. Ludzie kochają igrzyska! Nie idziemy na ten mecz, by komuś kibicować, bo nam to kalafiorem. Zwłaszcza, że obu praskim klubom tytuł mistrzowski sprzątnął sprzed nosa ten trzeci: Viktoria Pilzno. Owszem, z Pilznem to my się od paru godzin bardzo identyfikujemy. Ale akurat trafił się taki mecz, a my trafiliśmy nań bilety. Chodzi o łyknięcie wrażeń, czyli coś, na czym trochę się znamy i zbieramy kolejne doświadczenia. Na stadionie będzie komplet. Stadion duży, porządny. Policja ściągnęła oddziały, jakby na wojnę, wyglądają groźnie i poważnie: konno i z psami, przy głowie głowa… hełmy stalowe… pały gumowe… wszystko gotowe. O! Już ich prowadzą w kordonie, tych Spartan, podczas gdy Slavianie krzyczą na znaną nam nutę: „Co was tak mało, hej… (tutaj to samo słowo, co w Polsce), co was tak mało”. Na razie wszystko się zgadza. Przed i na stadionie leje się piwo, tak samo dobre, jak na mieście i zaczynamy wyłapywać pierwsze różnice w stosunku do naszej rodzimej -kopanej. Pierwsza różnica: to smaczne, nienagazowane piwo. Druga to kiełby długie jak…? No… sami zobaczcie. Trzecia: to hot dogi przechrupiące. Czwarta: to mapa stadionowej gastronomii – wiadomo dokąd i po co iść. Piąta: to darmowe i eleganckie programy meczowe. Na razie cztery do zera dla nich.

Ale mecz czas zacząć, a nie takie zwroty akcji już widzieliśmy w futbolu. Ultrasi Sparty starają się być głośni. Repertuar, jak u nas – więc tutaj remis. Siedzimy na trybunie Slavii, tuż koło sektora Sparty i oczekujemy spektakularnych akcji. Lecz ze zdziwieniem zaczynamy odrabiać kibicowskie straty. Jeden: nikt nie reaguje na nasze e(L)ki na koszulkach – trochę dziwne, nie tak dawno spuściliśmy ich w pucharach. Dwa: ale że obok nas zasiadają ludzie w barwach Sparty, wymieszani z kibicami Slavii? Wyobrażacie sobie wspólny sektor Legii i Polonii? Albo Widzewa i ŁKS? Wisły i Cracovii? Na meczu ligowym? My sobie nie wyobrażamy. To po co ta policyjna szopka? Trzy: Gniazdo Slavii trochę śpiewa i podskakuje, ale… race odpalają w przerwie! Powtórzmy: racowisko w przerwie. Po co? Żeby sędziemu nie przeszkadzać? Cztery: w drugiej połowie wjeżdża sektorówka Slavii, a na niej buńczuczne hasła do oponentów: spotkajmy się tu i tu, za rogiem to zobaczycie. Po meczu idziemy tam i tam, za róg i nie widzimy ani jednych, ani drugich. Nie licząc jakiegoś obszczymurka – za potrzebą. I uwaga: teraz szokująca dogrywka. Na głównej trybunie stadionu wypisano rząd dat, w których Slavia zdobyła czeskie trofea: mistrzostwo i puchar kraju. Zwracamy uwagę na takie daty: 1941, 1942, 1943, 1944, 1945 i coś nam się nie klei. Po powrocie wyciągniemy stosowny komiks z Relaxu i może tam znajdziemy odpowiedź. A na boisku? Tutaj wygrywa Sparta 1:2, grając w dziesiątkę. No i dobrze.

Slavia : Sparta

Wieczorna dogrywka

Zazwyczaj, to po meczu, nie jesteśmy w stanie już wiele zrobić, jak tylko dojechać na bazę. A tu? Ho ho ho! Dopiero się wieczór rozkręca. Zakupiliśmy więc koncentraty, bo na bazie, czyli w hotelu trzeba się odpowiednio zalogować. Pokój mamy na trzecim piętrze, w starej kamienicy, bez windy. Ho ho ho, będziesz mnie wnosił kolego, no albo ja ciebie. Jak pójdziemy w miasto. Tymczasem również w pokoju unosi się ta dziwna orientalna, ostra woń, którą wychwyciliśmy w recepcji. By przetrwać noc trzeba będzie znieczulić kubki zapachowe. Jakoś. Ale przecież teraz nie będziemy tu siedzieć i wąchać.
– To może na starówkę?
– A może na Zamek Hradczany? Wjedziemy komunikacją na samą górę i będziemy poruszać się ruchem jednostajnie przyspieszonym na dół.
Jest już późno, dokładnie godz. 21:39, gdy wysiadamy z tramwaju nr 22, przy górnej bramie prowadzącej do zamku.
– To tu? Sprawdź w tych guglach, bo nie dość, że ciemno to jeszcze głucho – pamiętamy co prawda z przeszłości, że w całych Czechach, po zmroku, ulice się wyludniały, a tubylcy kładli spać. I zaiste, nic się nie zmieniło.    
– Nawigacja prowadzi dokładnie tam! – Tam, to znaczy do miejsca, gdzie stoją betonowe zasieki, kilka budek strażniczych, elektroniczne bramki, a przy nich groźnie wyglądający żołnierze: w hełmach, kamizelkach taktycznych, uzbrojeni w długą broń.
– Patrzyłeś na wiadomości? Coś się stało na świecie? Bardziej, niż już się dzieje? Czesi okopali się na zamku? To ich ostatnia twierdza?
– Podejdźmy ostrożnie i zapytajmy.
[21:45] Podchodzimy ostrożnie do żołnierzy strzegących wejścia na zamek i pytamy:
– Czy to jest wejście na zamek Hradczany?
– Ano.
– A możemy wejść?
– Tak, ale macie 15 minut, punktualnie o 22 wszystkie wejścia i wyjścia są zamykane. Proszę wyjąć wszystko z kieszeni i podejść do bramek.
– Ale jak to? A do Zlatej Uliczki dojdziemy?
– Nie, już zamknięta
– A co możemy teraz zobaczyć?
– Macie już tylko 13 minut…
– Dobra, wchodzimy, może nas nie aresztują – choć wcale nie jesteśmy pewni, bo żołnierz nie żartuje. Nie reaguje nawet na żadne nasze wesołe sztuczki z katalogu magic tricks, ani na zaklęcia Rumburaka. Zazwyczaj ludzie na nie reagują. Cholera, nie jest dobrze. Najgorzej trafić w życiu na kogoś bez poczucia humoru. Lepiej od razu dać się zastrzelić. A może to tylko my odbieramy Czechów jako taki wesoły naród? Przez ten ich język, Jozina z Bazin, Sąsiadów i w ogóle? A oni nie są wcale tacy wyluzowani?
– Macie 12 minut – mówi, gdy już nas obmacał wszystkimi wykrywaczami metali i czego tam jeszcze szukał. Tfu: hledał.
– Biegniemy!?

To najbardziej klimatyczne 12 minut podczas całego wyjazdu, ponieważ wszystkie zamkowe dziedzińce i otoczenie katedry SĄ TYLKO DLA NAS. Nie ma żadnej szarańczy, żadnych rozkrzyczanych wycieczek, a jedyne odgłosy pochodzą od naszych przyspieszonych oddechów i stukotu butów na kamiennej posadzce zamkowych dziedzińców. Wchłaniamy więc tę atmosferę, połykamy całymi kuflami, delektujemy się jej smakiem. Gdy zatrzymamy się przy pomniku św. Jerzego, walczącego ze smokiem, czas zwolni, dopasowując się do naszych pulsów. Stoimy. I on staje. Die Zeit. Przynajmniej na chwilę.

– Już czas. Musimy wracać! Gazu! – mijamy uzbrojony oddział, maszerujący miarowo w głąb kompleksu zamkowego. Wybiła godzina 22:00, albo mają zmianę warty, albo będą wyłapywać duchy.
– Ale czego oni tutaj pilnują? Tak na ostro?
– Tej atmosfery. To jasne!
– [22:01] Wrócimy tu jutro, Panie Dzielny Wojaku, naschle…!
– ……

Jakiś CZAS później docieramy do centrum, w okolice hotelu. Miasto śpi. Ale jedna piwiarnia jeszcze działa, więc kotwiczymy. W piwiarniach zawiązują się całkiem karkołomne znajomości. Można np. posłuchać opowiadań Marokańczyka, od 5 lat mieszkającego w Czechach…
– Może pić alkohol?
– Widocznie po zmroku może! – Zwłaszcza, że wybrał tmave. My bierzemy světlé.

Zwiedzanie?

– Dlaczego nie spałeś w łóżku?
– Człowieku, ty nie chrapiesz, ty po prostu wyjesz. Idź się leczyć! To nie jest normalne!
– Dziwne, nic nie słyszałem.

W pokoju nie da się wysiedzieć przez ten para-romantyczny aromat, schodzimy więc na śniadanie. I wszystko staje się jasne. Tfu: světlé. Jadalnia została obwieszona azjatyckimi dekoracjami, a obsługa ma skośne oczy. To oni rozpylają w powietrzu te wszystkie obrzydliwe lotosy. Uwielbiają je. Myślą, że my też.

Tak szybko, jak to tylko możliwe, opuszczamy hotel. Trzeba coś pozwiedzać, żeby nie było, że przyjechały menele, co tylko po piwiarniach się włóczą. Przecież dziedzictwo Pana Tomasza i jego Praskich Tajemnic zobowiązuje. Lecz zaznaczmy z góry: nie będziemy jak on. Pchamy własny Samochodzik.

Zaczynamy od starych synagog i żydowskiego cmentarza. A tu ZONK: Kasa, bramki biletowe, kołowrotek blokujący wejście, nawet zajrzeć nie można.
– Ale jak to? Przecież byłem tu kiedyś, za darmo, mogłem chodzić do woli. Nie, nie chcemy żadnej aplikacji, żadnych automatycznych przewodników, prospektów, nic. Chcemy tylko poczuć atmosferę miejsca. Bo jesteśmy łowcami klimatów. Nie? To nie. Samochodzik toczy się dalej.

Tak, wiemy to, oni mają jakieś koszty: utrzymania, renowacji, ochrony… no nic, atmosfera się zepsuła. Być może to herezje lub myślenie życzeniowe, lecz uważamy, że miejsca kultu religijnego i nekropolie powinny być ogólnodostępne i finansowane oraz utrzymywane z budżetów państw bądź organizacji. Pójdźmy więc tam, gdzie można jeszcze pooddychać za darmo. Na przykład kilkaset metrów dalej, na Rynku Staromiejskim. Tam zapewne mają takie same koszty, lecz można podejść do ratusza i pod zegar, pokręcić się po wąskich uliczkach.

Przenosimy się potem na Hradczany – za dnia. Trasę już znamy. I znowu żołnierze, bramki, kontrole… lecz tym razem trafiamy na tłumy turystów. Jedynie w ogrodach jest znośnie, sympatycznie, spokojnie i cicho oraz chłodno. Ale OK, trzeba się stąd ruszyć – wypadałoby wejść do Katedry św. Wita.
– Aha! – Można co prawda stanąć na skrawku nawy głównej, ale by przejść dalej, w stronę ołtarza, lub do naw bocznych > bramki biletowe, kołowrotek blokujący wejście, nawet zajrzeć nie można. Ograniczamy się więc do puszczenia wodzów wyobraźni, jak w tych gotyckich wnętrzach brzmiałby tzw. gotycki rock? Np. Fields of The Nephilim?
Nie, nie będziemy szukać żadnej kasy. Naschledanou. Byliśmy tu przecież kiedyś. Na zamek w ogóle się nie pchamy, nie mamy na to czasu.

Ale może zajrzymy do Bazyliki św. Jerzego? Aha: bramki biletowe, kołowrotek blokujący wejście, a nawet ochroniarz nie pozwalający stanąć przy drzwiach i zajrzeć w głąb. Naschle! U nas do kościołów jeszcze wpuszczają.
– To chodźmy na Złotą Uliczkę. Aha: znowu to samo. Bramki biletowe, kołowrotek blokujący wejście. Nie, nie chcemy wchodzić do domków alchemików. Chcemy tylko wejść za róg, stanąć na uliczce. No to nara. W innym życiu, w innym wymiarze, co nieco zajmowaliśmy się zabytkami. Tu i teraz zostajemy zmuszeni by poszukać atrakcji alternatywnych.

Starówka
Rynek
Hradczany. Fragment.

Schodzimy niżej do wyjścia z Hradczan, na punkt widokowy. Tu jeszcze nie zbierają myta. Ale pewnie niedługo zaczną, więc na wszelki wypadek robimy pamiątkowe fotki i zapisujemy ten wyjątkowy widok na mózgowej karcie pamięci.

Rrrrrrammstein!

Grali w Pradze przez dwa dni. Chodziły słuchy, że na koncercie było 60.000 ludzi. KAŻDEGO DNIA. I w zasadzie to wystarczy za recenzję. Mimo, że przynajmniej połowa widzów nagrywała koncert, by wrzucić do sieci, Rammstein nikogo nie gania, nie blokuje, nie boi się internetowego spojlera. Bo i tak ludzie przyjdą. Przyjdzie ich jeszcze wincyj i wincyj. Warum? Ponieważ będą chcieli złapać to, co my łapiemy: atmosferę. A w jej tworzeniu członkowie grupy są dobrzy. Obecnie najlepsi na świecie. W każdym calu i detalu. Począwszy od merczu, fanklubów, całej otoczki, marketingu, budowania napięcia, teledysków, poprzez perfekcyjną organizację imprezy, aż do wielkiego BUM, czyli show. Wyjątkowa jest również atencja z jaką Rammstein traktuje widzów. Ale również pracowników własnej ekipy. A przecież to cały kombinat twórczy. Setki ludzi. I mimo to, wszystkie ich nazwiska wyświetlane są na telebimach, na zakończenie występu. Właśnie to wyróżnia Rammstein: szacunek. I właśnie dlatego zaliczamy kolejny jego koncert.

Wiemy, czego się można spodziewać. W tej edycji trasy doszło co prawda kilka nowych utworów, zmieniło się intro, ale energia pozostała taka sama. Wyjątkowa siła decybeli, odbijających się od podłoża, powoduje trzepotanie nogawek i drżenie łydek. Żar bije nie tylko ze sceny, ale i z rozstawionych wokół niej kolumn, które co chwilę strzelają żywym ogniem, piorunami lub czarnym, gęstym dymem. Blask reflektorów punktowych tryska w niebo promieniem, który na podstawie chmur potrafi wywołać słońce (die Sonne). I w końcu te wszystkie żarty sceniczne lub obsceniczne, te aluzje przemycane do widzów, często w niewybredny sposób. Te teksty, w których zespół rozwala wszelkie konwenanse, burzy mury pruderii i nie bierze jeńców. Warto zobaczyć na żywo. Trzeba zobaczyć na żywo. Schowajcie sobie wasze smarkfony i srajfony głęboko. Właśnie tam. Na ekraniku, z ust Puppe, nie wyleci na was rój czarnego robactwa. A na koncercie owszem.

Więcej… tylko na żywo!

Przeszłość powraca

Okazuje się, że nasz hotel ma jednak zaletę – oprócz lokalizacji w centrum. Tą zaletą jest lokalizacja wyjątkowa! Wpadamy na to przypadkiem (czyżby?!?), szukając w okolicy kawy (ta hotelowa dobrze przeczyści rury kanalizacyjne). W życiu tak to już jest, że nie można mieć wszystkiego i nie da rady brylować na każdym polu. W Pradze nie napijesz się dobrej kawy! O ile o nalewaniu (vycepanu) piwa wiedzą wszystko, to o poranku nie potrafią zaserwować dobrego lekarstwa, chyba, że jest to…

Wychodząc z hotelu skręcamy w pierwszą uliczkę. Nie, nie w pierwszą lepszą, po prostu w pierwszą. Robimy kilkadziesiąt przypadkowych kroków i…? Stajemy jak wryci. Jak sflekowani, gdy wyrasta przed nami niejako znajoma witryna i wiszący nad nią zegar. To właśnie tu, przed laty, stawialiśmy nasze pierwsze kroki w tym sporcie. Jesteśmy w Pivovar a Restaurace U Fleku. Zasiadając przy długim, drewnianym stole, zapominamy o kawie, gdy kelner przynosi napój ich własnej produkcji – ciemny jak kawa i równie leczniczy. Nie będziemy przepisywać ciekawych kolei losu tego miejsca, nie będziemy zwracali uwagi, że pewnie się skomercjalizowało. Bo ważny jest twist naszej własnej historii, która niniejszym, z dźwięcznym, szklanym brzdękiem domknęła krąg. Dzyń!

Hotel
U Fleku
Hotel <> U Fleku. Przypadek? No NIE!

Kolejne roz-danie

Praga oferuje niezliczone możliwości zwiedzania. Bez problemu dałoby się zanurkować, a nawet utonąć w tych atrakcjach. A gdy już wszystko uda się zobaczyć, zaliczyć bądź zbadać, można rozszerzyć obszar zainteresowań o praskie okolice, np. słynny zamek Karlštejn. Z jednej strony są to miejsca typu „must see” i „obecność obowiązkowa”, a z drugiej: wszystko to zostało już skatalogowane, zmierzone, opisane i sfotografowane oraz opublikowane w taki lub inny sposób. Na szczęście mamy już to wszystko za sobą. WTEDY, w tamtym życiu. Dlaczego na szczęście? Pomimo, że teraz wiele z tych miejsc zyskało nowy blask, to jednocześnie straciło naturalną patynę i pewien autentyzm. Na dodatek do tego statku dokleiły się komercja i odpustowy kicz i płyną wspólnie. Coś za coś. Można się zgodzić, można nie. Skoro nie wyszło nam w miejscach uznanych za dziedzictwo światowej kultury i sztuki, trzeba czymś zapełnić tę przestrzeń i nakarmić wrodzoną ciekawość. Jak? Ruszmy tropem miejsc i sytuacji autentycznych, zwykłych, a jednocześnie niezwykłych. Bo autentyzm prePaństwa ponad wszystko! Mamy ku temu odpowiednie narzędzia: czas, magiczne pierwiastki oraz nasze jizdenky. Przemieścimy się w miejsca nieoczywiste, niepopularne, a być może znajdziemy coś godnego uwagi. Wszędzie tam trafimy całkowitym przypadkiem, stosując reguły wielkiej improwizacji.  

Pierwsze kroki kierujemy do miejsca, które już wcześniej wzięliśmy na radar. Lokal jest głęboko zakamuflowany, w pasażu Kina Svetozor, a dokładnie – w jego podziemiach. Normalnie, przypadkowo albo celowo trudno tu trafić. Ale nieprzypadkiem – już tak! Bo to knajpa dla wtajemniczonych – prawdziwa tajemnica tajemnic. Nie chcemy nic sugerować, ale zapraszamy na krótką podróż w czasie:

Wnętrze jest doskonałe w swym obciachu i od razu wędruje na czołowe miejsce praskiej listy przebojów. Lokal samoobsługowy – przypomina bar mleczny, ale oczywiście zamiast mleka – z vycepanym piwem (widocznie u nich piwo zamiast mleka matki…). Pod sufitem wiszą ogromne kolumny, że sam Rammstein by się nie powstydził. Kuchnia też nie najgorsza i prawdopodobnie najtańsza w mieście. Po zjedzeniu dużej porcji kapuchy ze sztuką mięsa i knedlikami, normalnie musielibyśmy zakończyć wycieczkę, być może nawet z przerwą kilkudniową. A tutaj nic. Spokój. Możemy ruszać w dalszą podróż. Oczywiście kapuchy nie braliśmy celowo. Miał być gulasz. A wyszło po czesku czyli śmiesznie.

Następny obiekt znajdujemy w bocznej uliczce w centrum. Przyznajemy mu nagrodę specjalną za ciekawą nazwę, choć niestety nie udaje się dostać do środka. Ot, zamknięto. Gdyby tak podpowiedzieć właścicielom, aby otworzyli filię w Polsce… klienci waliliby tłumnie, a do wejścia stałaby kolejka. Do tej czeskiej kuchni. Nie wiemy kto wygra nasz praski ranking, który przecież nie ma żadnych reguł i ram. Wiemy natomiast kto go przegra. Z kretesem i na całej linii. Wielkim przegranym jest napotkany w metrze turysta z Włoch. Mamy tylko nadzieję, że w Pradze ma tylko stopover, a docelowo wybiera się do Warszawy. Na przykład na Pragę.

No co tu komentować?
Ostatnie miejsce, zawsze i wszędzie

Kilka metrów od metra

Jak najlepiej poznać życie i zwyczaje tubylców? W ich mateczniku! Czyli na osiedlu mieszkaniowym. Taka obserwacja zawsze będzie ciekawą lekcją – niezależnie od kraju i kontynentu. Wiadomix, że nie będziemy tam szukać zabytków, co najwyżej guza, ale mamy swoje sprawdzone metody ruszając w takie miejsca. Przysłowia ludowe wszak jasno określają, kto zawsze ma szczęście i spada na cztery łapy. C’nie?

Wybieramy więc jedną z trzech linii metra i kierunek jazdy. Do wyboru są dwa: wte albo wewte. Po przejechaniu iluś tam stacji decydujemy się wypłynąć na powierzchnię. Najpierw głębokość peryskopowa:
– Jak tam?
– Git, wygląda dobrze, pełne wynurzenie!

Jesteśmy gdzieś. Hgw gdzie. Betonowa zabudowa każe przypuszczać, że to okolica lat 80-tych. Czyli właściwi ludzie, we właściwym miejscu i czasie. Idealna, antyczna zgodność. Szybka orientacja, czy nie leci do nas jakiś Zdenek Blaha z kosą, albo szyjką od butelki…
Jest bezpiecznie!
– Skanujemy otoczenie! Z prawej jakieś lody, ciastka i inne świństwa…
– Z lewej spożywczak…
– Centralnie… Ożeszku…!
– I to Q z wielkiej litery! – albowiem centralnie przed nami, dosłownie kilka metrów od stacji metra, wyrasta obrzydliwie betonowy, piętrowy pawilon, o architekturze znanej z wielkopłytowych osiedli we wszystkich KaDeeLach, z napisem: 'Kulturni Dum cośtam’. Tymczasem cały parter z tarasem zajmuje… PIVOVAR! I taką Kulturę to my lubimy najbardziej. Trzy konkretne susy i już jesteśmy w środku. Wnętrze co prawda zostało zmienione na nowoczesne, ale już nie zwracamy uwagi na takie szczegóły, bo okazuje się, że trafiliśmy do knajpy z prywatnym browarem.
– No trudno, co zrobić!

My to jednak mamy szczęście, zgodnie z tym przysłowiem ludowym…

– To nie może być prawda, to się nie zdarza, no taka sytuacja…
– Mnie się zdarza zawsze. It’s a kind of magic.
– Sprawdzam! Jedziemy na następną stację! – jakąś dłuższą chwilę potem, pada z ust niedowiarka.
Procedura się powtarza, przypadkowa stacja metra, w kierunku bylejakim, wynurzenie! Kolejne osiedle, długie falowce przypominają te gdańskie.
– No i co?
– Poczekaj spytam Pana Havranka – który właśnie zbliża się z pieskiem.
– Dobry dan, gdzie tu jest pivo vycepane? – Pan Havranek uprzejmie wskazuje kierunek. Idziemy więc na azymut, przedzierając się przez osiedlowy park i trawniki. W końcu znajdujemy osiedlowy pawilon usługowo-handlowy. Kolejny classix z epoki.
– Aaaaa widzisz! Zamknięte! – Niedowiarek triumfuje.
– Poczkaj, poczkaj, a to co? – Wskazuję na reklamowy potykacz na osiedlowej ścieżce: cośtam cośtam PILSNER! Idziemy! Warto kumać języki obce, przynajmniej w podstawowym zakresie.

To jest nieprawdopodobne – w żadnym czasie, w żadnym wymiarze i jakiejkolwiek alternatywnej rzeczywistości, aby u nas, na takich osiedlach funkcjonowały tego typu miejsca: przyjazne, bezpieczne, czyste, nieza… oraz nieza…, z pysznym, świeżutkim piwem, świetną kuchnią i obsługą profesjonalnego barmana.
– To niesprawiedliwe! Zaiste nie-spra-wie-dli-we!

Ale że niedowiarki zazwyczaj trzykrotnie wyrażają swoje zwątpienie, to musimy sprawdzić naszego farta (a przy okazji zwyczaje czeskich tubylców) raz jeszcze. Dalej (oczywiście nie od razu) ruszamy z buta, przedzierając się pomiędzy blokami. Jesteśmy dosłownie nigdzie, po środku niczego. Tym razem trafiamy na wolnostojący dom z ogródkiem, przerobiony na restaurację. Lokal nie jest ładny, ale jak kameleon wpasowuje się w otoczenie. Akurat tu serwują Staropramen. I to jak serwują! Właścicielka uwija się z kuflami i daniami tak szybko jakby chciała wygrać etap Wyścigu Pokoju, co wprawia nas w jeszcze większe gastronomiczne kompleksy. Może przespaliśmy jakiś etap ewolucji?
– Raczej przepiliśmy.

Wsiąść do tramwaju byle jakiego

…i ruszyć przed siebie. Okazuje się, że trasa prowadzi do dzielnicy Žižkov. Gdzieś tu była słynna wieża telewizyjna, którą widać z każdego miejsca w Pradze. Mijamy lokalny stadion piłkarski (musimy tam zajrzeć, ale potem), co podpowiada, że chyba jesteśmy na miejscu.

Tabor tramwajowy jest bardzo zróżnicowany

Możemy iść w prawo – pod górę i zaiste: naszym oczom ukazuje się potężny maszt wieży TV.
– Serio chcemy się tam wdrapywać? Tak stromo? A są inne opcje?
– Po przeciwnej stronie ulicy też jest jakaś górka, a wydaje się niższa. To może tam?

Idziemy więc 'tam’. Górka nazywa się Vitkov, a na jej szczycie – oprócz punktu widokowego – trafiamy na ciekawą, monumentalną budowlę. Wnętrze jest zamknięte. Napisy wskazują, że to Mauzoleum Nieznanego Żołnierza, ale wzrok przyciąga ogromny pomnik jeźdźca na koniu. Albo: pomnik ogromnego jeźdźca na ogromnym koniu. To czeski bohater Jan Žižka. Z góry roztacza się wspaniała panorama zarówno dzielnicy (w słońcu lśnią czerwone dachy), jak i całej Pragi (widzianej teraz od drugiej strony, niż poprzednio – z Hradczan). Warto było się wdrapać.
– O, a co to? Tego nie zdążyli zdjąć? Na wielkich, spiżowych drzwiach straszą jeszcze duchy przeszłości. Może to za tymi drzwiami trzymano mumię Gottwalda?

Widok z Vitkova

Przemieszczamy się ulicami Žižkova, wstępując to tu, to tam, gdyż liczba piwiarni powala, nawet w całkiem bocznych uliczkach. Często w jednej kamienicy znajdują się cztery piwiarnie – na każdym rogu jedna. A w sąsiedniej kamienicy to samo.
– Jak to możliwe? To nie-mo-żli-we!
Pora jest jednak stosunkowo wczesna i te najbardziej hardkorowe bary są jeszcze zamknięte. Może to i dobrze, bo i tak musimy wyrobić limit kilometrów pieszych by stanąć do dalszej walki.
Również tutaj, w tej części miasta, należy pochwalić Prażan za czystość i porządek.

Oto przed nami otwiera swe podwoje jeden z najdziwniej położonych stadionów piłkarskich jakie spotkaliśmy, jakby nie było – nie jakiejś podwórkowej ligi: Viktoria Žižkov. Zobaczcie sami… Okoliczni mieszkańcy nie muszą kupować biletów na mecz.

Następnie przechodzimy przez dzielnicę Vysehrady, nurkując w największe dziury, ale i tu kamienice są odrestaurowane z pietyzmem, a jeśli wyjątkowo nie, to przynajmniej widać rękę dobrego gospodarza. Nie ma lipy. To ponownie daje do myślenia.

And the Winner is…

Po przejściu iluśtam kilometrów, zaułków, parków i zakamarków stajemy na szerokiej ulicy.
– Czy my przypadkiem jechaliśmy tędy na Stadion Slavii?
– Rzeczywiście, chyba tak.
– Pamiętasz jak pokazałem to miejsce z okna tramwaju? To jest właśnie to miejsce. Czyli co komu sądzone…
– Tak, doprowadził nas tu instynkt.
– Albo przeznaczenie.
– Albo nieprzypadek.

Również tu, w tej dzielnicy, która pozostaje dla nas Nou-nejmova, jedna piwiarnia lub restauracja prześciga drugą, pchając się nam wprost pod nogi. To nie my ich hledamy. One hledają nas. Wyskakują zza każdego rogu i zaskakują otwartością. Chcąc-nie chcąc… wicie-rozumicie, musimy je testować. Już wyrywkowo, instynktownie wybierając co-po-nie-które, ale musimy. Miejsca powoli zlewają się w jedno, trudno się zdecydować na najlepsze, tfu: najgorsze. Coraz trudniej przyjmować kolejne przedmioty badawcze. Taki już nasz ciężki los: badaczy-odkrywców. Mimo to – brniemy dalej. Zwłaszcza, że okolica wygląda godnie i tradycyjnie. Niestety i tu pojawiają się jaskółki nowoczesności, na terenie starego browaru zaczyna się budowa luksusowego osiedla, ale wiekowa, zabytkowa brama wjazdowa zostaje zachowana. Ze wzruszeniem zaglądamy do małych sklepików spożywczych, typu Potraviny lub Jidelna, gdzie można kupić na wagę świeże produkty, pieczoną kaczkę lub zjeść na miejscu tatara… na stojąco, przy stalowym stole, pokrytym błyszczącą, nierdzewną blachą.

Gdzieś tu znajdujemy przypadkiem mural, o którym ostatnio było głośno. Miał stanowić wsparcie dla dzieci z Ukrainy i rzeczywiście w naturze prezentuje się świetnie i imponująco. Z małym wyjątkiem, bo znalazł się ktoś, być może taki dzban jak ten włoski turysta z metra, który postanowił coś zepsuć tym swoim cholernym „Z”. Ale karma wraca. Przekonasz się dzbanie. Tymczasem przybijamy piątkę z naszym Bolkiem i Lolkiem.

W końcu, zmęczeni trafiamy do jakiejś piwnicy oznaczonej logo Kozela. Pomimo młodej godziny, uznawanej zazwyczaj za „pracującą” lokal jest pełny tubylców, a sądząc po ożywionej dyskusji: stałych bywalców. Być może wpadli tu na chwilę, w trakcie pracy – służbowo na statek – aby chwilę popływać. Na zawieszonym nad barem telewizorze oglądają mecz hokejowy pomiędzy ich narodowymi bohaterami, a reprezentacją Austrii. Jest sprawą oczywistą i powszechnie wiadomą: Czechy hokejem stoją! Podobnie, jak piwem… płyną. Kelner też uczestniczy w dyskusji, lecz na widok przybyłych obcych, którzy przy wejściu pokazują dłonią dwupalcowy znak V, chwyta w mig ten przekaz i już się kumplujemy. Już nie jesteśmy alienami. Niestety zabrakło pieczonej kachny, widocznie ci od hokeja wyżarli. Dlatego celujemy w zaległy gulasz z knedlikami. I trafiamy gola! Sos jest tak przepysznie aksamitny, że moglibyśmy wylizać talerze aż do drewnianego blatu. Od tej pory już nic nie będzie takie samo! Czechy przegrały w hokeja, lecz knajpa na razie wygrywa w naszych rankingach. Aby dopełnić obrazu doskonałości udajemy się do wychodka. Kiedyś mówiło się, że prawdziwy Czech chodzi tam dopiero po szóstym. Jeśli ktoś z czytelników poczuje się zgorszony lub zniesmaczony, odpowiadamy: naturalizm też był sztuką. A w tym wypadku zastajemy prawdziwe dzieło sztuki – potężny silnik rodem z PeGeeRowej młockarni napędza kiblowy wentylator! Cudo!

I zasadniczo chcielibyśmy już wrócić na bazę, zaparkować, ale jeszcze coś nas pcha ku przyszłości. Ku przeznaczeniu. Bo wydaje się, że jadąc wtedy tramwajem, widzieliśmy na trasie coś jeszcze. W pewnych kwestiach bywamy pamiętliwi. Nie wiemy tylko, czy owe COŚ było w prawo, czy w lewo? Lecz oto jest!

Napis nad drzwiami brzmi: Spelunka. Zaglądam do wnętrza: spelunka. Wąska dziupla podzielona jest na dwie części: pierwsza z kontuarem jest zapełniona do ostatniego miejsca. Siedzą tu poważni faceci. Czy też tak macie, że miejsca kojarzą się z jakąś muzyką? W tym wypadku skojarzenie pojawia się automatycznie: Kult i utwór z płyty Tata Kazika. Wielki facet w starym, poszarzałym podkoszulku na ramiączka, który swoją osobą wypełnia jedną trzecią powierzchni lokalu, patrzy się na nas tępym wzrokiem. Nie! W takiej chwili nie można się wycofać, skrewić, okazać lamusem. Trzeba wejść pewnie i zdecydowanie, mówiąc:
– Ahoj! – i pokazać sprawdzony wcześniej gest Victorii.
Ciśnienie w lokalu w mig ulatuje, spływa do kufli, wraz z uruchomieniem nalewaka i już jesteśmy wśród swoich, rozumiemy się bez słów, choć w zaistniałych okolicznościach już prawie płynnie posługujemy się tubylczą mową. Zajmujemy miejsca w głębi, w drugiej części Spelunki. Je to dobré a bude to ještě lepší. Buda jest w każdym calu syfiasta. Najgorsza z najgorszych – czyli najlepsza z najlepszych. Do podszewki przeżarta kwaśną wonią piwa, potu i czegoś jeszcze. Jest po prostu perfekcyjna! Taka, jakiej hledaliśmy, tfu: szukaliśmy. Bo do licha: tu nie ma miętkiej gry. Albo w to wchodzisz, albo wypad z baru. Weszliśmy na całego, pokazując barmanowi, że jest zwycięzcą. Wielokrotnie odznaczonym przez nas symbolem V. Po prostu praski TOP!

Outro

Co można jeszcze dodać? Nie, już nic nie można dodać. Wszystko zostało powiedziane. Naschle Praho! Děkuji!

PS jak Pan Samochodzikalia

Oczywiście, że temat się pojawia, gdyż pojawić się musi. Próbujemy odpalić w przedziale film „Pan Samochodzik i praskie tajemnice” ale jakoś nie ma zasięgu, a podpórka pod ekranik znika w tajemniczych okolicznościach. Pozostaje więc ściągnąć audiobuka, który spokojnie, monotonnie wiezie nas do Warszawy. Stuk puk, stuk puk, stuk puk…
– Przestań do cholery chrapać! Już nigdy z tobą nie wyjadę! Nigdzie!

Więcej jazdy na Forum

2 uwagi do wpisu “I choć do Pragi…

  1. Pięknie, czasami nostalgicznie, nierzadko z poczuciem humoru opisana podróż do Pragi.
    Autor tworzy klimat, który w niewymuszony sposób przenosi nas do serca czeskiej stolicy, dając poczucie osobistego doświadczania tej podróży 🙂
    Dziękuje za wpis i z niecierpliwością czekam na następne :)))

Skomentuj Vega77 Anuluj pisanie odpowiedzi

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *